Znów spaliśmy dłużej niż budzik kazał ;) Oni też chyba zaspali.
Wyjechać mieliśmy dziś o dziewiątej. Ale Wasilij złapał jakiś turystów i chce ich najpierw zawieźć do monastyru. Nam ściemnia, że pojedziemy później, bo później w Truso będzie cieplej i więcej słońca ;) OK, mi to nie przeszkadza. Ekipa, jak się okazało to sześć osób z Litwy. Chcą wejść na Kazbeg. Gadamy trochę po polsku, trochę po angielsku, choć zbyt rozmowni to oni nie są ;)
Skoro tak, to idziemy rozejrzeć się po wiosce. Jest kilka sklepów, jest kościółek, jest pomnik Aleksandra Kazbegi – ale tego dowiedzieliśmy się z przewodnika, bo sam pomnik nie jest podpisany.
Wasilij dzwoni, gdzie jesteśmy, że niby możemy już jechać. Zadzwonił akurat w momencie, gdy znalazłam fajny motyw do fotografowania ;) Idziemy na główny plac, Wasilij zabiera nas na chwilę do domu i jedziemy do Doliny Truso.
W Kobi skręcamy na zachód. I znów mamy Niva offroad ;) Widzimy szczyt Kazbeg od tyłu – od strony wschodniej jest zdecydowanie ładniejszy ;) Wasilij mówi, że tu jest graniczna zona, ale spokojnie można chodzić, soldatów bać się nie trzeba, bo to gruzińskie soldaty. Pytam o autko, mówi, że ma je już osiem lat i nie sprawia kłopotów. Jeśli on tak jeździ po tych wertepach codziennie od ośmiu lat, to jestem pełna podziwu i coraz bardziej mi się Nivka podoba :)
Wasilij wysadza nas w Kveto Okrokama – kolejna wioska na zachód od Kobi. Umawiamy się w tym samym miejscu o piątej.
Więc idziemy na zachód, zagłębiamy się w kanion rzeki Tergi. Mijamy wioskę, która zdaje się wymarła. Ale wymarła nie jest, skoro obszczekuje nas kilka psów. Na wschodzie widać ośnieżone szczyty gór.
Wleczemy się powoli, wszystko jest ciekawe, wszystkiemu trzeba się przyjrzeć. Ja przylepiam się natychmiast do kamieni, leży tu pełno kawałków bielutkiego i zabarwionego na żółto kwarcu. A miałam postanowienie, żeby więcej kamieni już z podróży nie przywozić… Chyba nic z tego ;)
Przy drodze mijamy piękne łupkowe skały, niektóre z nich wyglądają jak skamieniałe kawałki drzew. I spadają z góry, zasypując ścieżkę.
Po godzinie docieramy do strumyka, przez który trzeba się jakoś przeprawić. Kładki są nawet dwie, ale obie zanurzone w wodzie i oblodzone, tak jak i kamienie. W końcu jakoś się udaje i jesteśmy na drugim brzegu.
Za zakrętem znów widać ośnieżone szczyty. Kanion skręca teraz na południe. Mijamy małą kapliczkę z krzyżem i wish tree. Dalej przekraczamy nie budzący zaufania blaszany zardzewiały most i wkrótce przed nami zielona szeroka dolina. W miejscu, gdzie rzeczka skręca znów na zachód, rozciąga się ogromna otoczona górami łąka, która ciągnie się aż po horyzont – do kolejnej wioski.
Z góry zjeżdżają wojskowe ciężarówki, my przezornie udajemy, że nas nie ma ;) Widzieli nas na pewno, ale ponieważ jesteśmy nieco poniżej, nie zaczepiają nas.
No to idziemy na zachód. Chcemy dotrzeć do kilku wiosek i poszwędać się na końcu doliny – Wasilij mówił, że tam ładnie.
Pojawia się kolejny strumyk. I tu już większy problem, ciężarówki mają bród, dla nas jest on jednak zbyt głęboki. Gdyby było lato, nie byłoby pewnie problemu, zdjęlibyśmy buty i już, ale teraz woda jest lodowata. Próbujemy w dół, kładki ani rusz, po kamieniach ani rusz, bo tu są one oblodzone o wiele bardziej niż przy pierwszym strumyku, a i nurt bardziej wartki. Cóż, próbujemy w górę. Też kiepsko, ale ryzyk fizyk, jakoś się udaje przejść i nie wpaść przy tym do wody ;)
Chwilowo nie wracamy na drogę, idziemy na szagę, przez łąkę. Na drogę wracamy dopiero gdy łąka robi się zbyt podmokła, by iść. I… mogliśmy tego nie robić. Zza zakrętu wyłaniają się dwie wojskowe ciężarówy – z napisem policja. Pozdrawiamy ich, oni się zatrzymują i mówią, że to graniczna zona, że tu nie można chodzić. Próbuję jeszcze ponegocjować, że tylko kawałek i zawrócimy, ale oni są nieprzejednani – mamy zawracać już. Chcą nas zabrać na pakę. Przyszło mi jednak do głowy, że nie wiadomo, gdzie nas wysadzą i że lepiej się jeszcze jednak nieco tu poszwędać, oni nie upierają się przy tym pomyśle i odjeżdżają.