Rano nie ma się co spieszyć, gadamy i gadamy. Miałam iść zwiedzać miasto, ale pojawia się pomysł, żeby pojechać do Rimini na plażę. Upał jest okropny, więc jedziemy na plażę :) Jutro przecież też jest dzień ;)
Zbieramy się dopiero w południe. Najpierw wizyta w supermarkecie po coś do jedzenia.
Zarina idzie do miasta, a my pędzimy na stację, żeby zdążyć na pociąg, bo następny dopiero za godzinę. Szybko kupujemy bilety w automacie, trzeba jeszcze je w innym automacie skasować! No ale zdążyliśmy, ufff.
W Rimini jesteśmy dopiero po trzeciej. Aurelio chce coś zjeść i wypić, więc siadamy na chwilę w barze.
A potem idziemy nad morze. W Rimini wszystkie plaże są płatne, są tylko dwa miejsca, gdzie plaża jest za free. My kierujemy się do tej przy marinie, bardziej na północy.
Weszłam do morza i natychmiast zapomniałam o długiej i nudnej podróży pociągiem. Woda jest cudownie cieplutka! Można się na niej położyć i poczuć, jak fale delikatnie niosą do brzegu. Cudownie!
Zostajemy do zachodu słońca. Wieczorem wiaterek sprawia, że jest już troszkę zimno, a z rozpędu nie wzięłam swetra. Idziemy jeszcze popatrzeć na marinę, a potem siadamy w jednej z nadmorskich knajpek na piwo i zakąski. Jest tu tak cudnie cieplutko, że aż nie chce się odjeżdżać. Aurelio mówi, że latem pełno ludzi przyjeżdża tu na imprezy, a potem śpią na plaży. Knajpki wszystkie tu jeszcze pootwierane, a ludzi jak na lekarstwo – dla mnie super!
Wracamy powoli w kierunku dworca tą samą uliczką, mijając piękne wille – jak mi się podoba ich architektura! Ostatni pociąg odjeżdża o 21:53. Kibelek o tej porze już nic nie kosztuje (w dzień 0,70 euro), ale jakież jest moje zdziwienie, gdy wchodzę i widzę dziury w podłodze niczym na wschodzie za komuny! A to w środku cywilizowanej Europy, hehe.
Pociąg spóźnia się pół godziny. W dodatku klima jest tak podkręcona, że zimno jest potwornie i mimo zakazu otwieramy okno. Konduktor twierdzi, że następny wagon jest zbyt gorący, ale tam jest tak samo lodowato!
W końcu o wpół dwunastej dojeżdżamy do Bolonii. Autobus jeździ o tej porze co pół godziny, więc idziemy pieszo do San Francesco.
W domu Aurelio przygotowuje makaron z pesto domowej roboty – pycha! Znów gadamy do późna, pytań mam mnóstwo o życie tu!
.