Jak tylko się dało, to zatrzymaliśmy się na plaży. W Djuni. Ach, jak cudownie, nareszcie morze!!! I już znów byłam szczęśliwa :)
Jaka różnica w porównaniu z Chorwacją! Tu woda ciepła i choć trochę na dnie było kamlotów, to w butkach do pływania nie były mi one straszne. Jak bosko było się wreszcie zanurzyć w Czerno More! Siedzieliśmy tam parę godzin, jakoś nie mieliśmy ochoty z morza wyłazić. Piasek był z drobniutkich kawałeczków muszelek. Wzięłam go sobie trochę na pamiątkę. Bawiliśmy się z falami, nurkowałam trochę i widziałam całą rodzinkę glonojadów! W dodatku plaża z wspomnieniami, bo kiedyś tam też się tu na kąpanie zatrzymaliśmy :)
W końcu słońca już mieliśmy dość, a w dodatku nic prawie do jedzenia (zjedliśmy ostatnie pomidory z sirene), woda się skończyła.
Pierwsze miasteczko jakie się napatoczyło to Kiten. Byłam tu siedem lat temu. Ile się zmieniło! Kiedyś była to spokojna raczej miejscowość, teraz pełno nowych hoteli i domów. Ale nie tak wielkich jak na północy, domki są ładne, nowe i całkiem pieknie to wszystko wygląda.
Poza tym ludzi tłum. Kupiliśmy szybko banicę, ach, mniam mniam, nareszcie! Tłuste to okropnie, ale ten smak to dla mnie kwintesencja Bułgarii. Zeszliśmy na chwilę na plażę, po dużych schodach. Fajnie znów tu być, choć na chwilę, wspomnień tyle...
Pojechaliśmy szybko na południe, bo słonko już nisko, a przecież trzeba jeszcze znaleźć nocleg. Nie zatrzymywaliśmy się już po drodze. Za Carevo droga zaczęła robić się coraz bardziej wąska, kręta i dziurawa, pojawił się napis border area, czuliśmy się, jakbyśmy jechali na koniec świata. I właściwie tak właśnie było! Zaczęły się jakieś roboty drogowe, asfalt się skończył, droga pod górę w dodatku, aż zaczęłam mieć wyrzuty sumienia, że się uparłam, żeby tu przyjechać ;) Ale co tam, zawracać przecież nie będziemy. Na szczęście za kawałek asfalt wrócił.