Oczywiście rano znów nie było, jak miało być ;)
Jak już mieliśmy wychodzić, to baba Tinka zaprosiła nas na śniadanie. Zrobiła buchty i podała je z miodem i dżemem wiśniowym. Małe smażone pączuszki. Mmm, jakie pyszne! Zjadłabym więcej, ale nie chciałam okazać się żarłokiem. Dziś jeszcze pamiętam ich smak. I za nim też tęsknię.
A baba opowiadała o różnych miejscowych zwyczajach. O tym, że za komuny przyjeżdżał tu Żiwkow. O tym, że w pobliżu mieszkała jasnowidzka i wszyscy do niej chodzili i wszystko się sprawdzało. O tym, że co roku w marcu ludzie przebierają się za stwory z dzwonkami (kukeri) i tańczą, żeby przepędzić złe duchy. O tym, że w górach spotykają się klany, kręcą świnki ;) i każdy z nich siada pod swoją choinką. Wojtek co prawda nadążał mi tylko tłumaczyć piąte przez dziesiąte, ale i tak mogłabym tam jeszcze siedzieć długo. Baba była taka sympatyczna!
W pokoju obok mieszkały dwie dziewczyny z Iranu. Nie pogadały z nami, bo jechały na jakąś wycieczkę.
Wyszliśmy do miasteczka. Jakie piękne! To chyba najładniejsze miejsce, jakie dotąd odwiedziliśmy. Ładniej nawet niż w nocy. Tak cieszę, że zobaczyłam te domki pokryte dachówkami zrobionymi z łupków, które świecą się od miki. Uliczki pnące się w górę są wyłożone takimi samymi kamieniami. Super! Tak bardzo chciałam to zobaczyć i udało się!
Weszliśmy też na chwilę do kościółka. Szkoda, że nie dało się wdrapać na starą dzwonnicę, ale podobno niebezpiecznie.
Znów zrobił się ukrop niemożliwy. Pożegnaliśmy się z babą Tinką, która wyściskała mnie na pożegnanie i ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła piękną doliną. Po lewej rzeczka, po prawej skały, które w niektórych miejscach osunęły się aż na drogę. Widoki cudowne, gdzieś na łące pasą się krówki, które dzwonią swoimi dzwoneczkami. A dalej miasteczka w dole, domki, które wyglądają się niczym zrobione z pudełek po zapałkach. Cudownie, chciałoby się usiąść w cieniu pod drzewkiem i nic nie robić. No cóż, odpoczywamy tylko tyle, ile potrzebuje Skoda.