Rano nie możemy sobie odmówić przyjemności popływania w basenie. Znów wyłazić się nie chce, ale cóż, dużo drogi przed nami. A i tak znów wyjeżdżamy dopiero po dwunastej.
Tankujemy jeszcze, żeby było taniej, w małym, sennym miasteczku po drodze znów obżeramy się banicą, robimy też zapasy na kolację i śniadanie. Wojtek kupił ciacha w czekoladzie, takie co to za komuny jeszcze były. Pycha, ale teraz musimy je szybko zjeść, bo ukrop znów okropny, czekolada się roztapia. Nie wiadomo, kiedy znów porządnie się najemy.
Na poboczach pasą się osiołki. Jest cicho i spokojnie. Na drodze tylko my i Skoda. Czuję się, jakbym była gdzieś na krańcu świata i dobrze mi z tym.
Nie trwa to jednak długo, bo wkrótce dojeżdżamy do granicy greckiej. I tu znów jesteśmy tylko my, pani celnik, jak się dowiedziała, że polskie paszporty, to już nic nie sprawdzała. Za to Wojtek gada sobie z gościami, Skoda jak zwykle wzbudza zainteresowanie. Oni tam się nudzą okropnie, granica niedawno otwarta i ruch prawie żaden.
I oto już Grecja! Kurcze, jakby mi ktoś w maju powiedział, że za trzy miesiące znów tu będę, to bym się chyba w czoło popukała, hi hi. A to dowód na to, że nie ma rzeczy niemożliwych!
W Grecji na początku tylko góry i nic więcej, znów na drodze tylko my. I tylko malutkie kapliczki na poboczach przypominają, że wyjechaliśmy już z Bułgarii.
W Dramie skręcamy do Alistrati. Po drodze szukamy czegoś, co miało brązową tabliczkę, ale jak już skręciliśmy, to ani śladu po tym czymś. Dajemy sobie spokój, nie ma czasu na szukanie wiatru w polu.
rzy kościółku zatrzymuje nas jeszcze para Polaków, którzy na stałe mieszkają w Atenach. Rozmawiamy chwilę. Mówią, że nie powodzi im się już tak dobrze, jak kiedyś. Ale wracać nie zamierzają. Poza tym miasto jak wymarłe, chyba tylko my jesteśmy na tyle szajbnięci, żeby wczesnym popołudniem podróżować ;)
Do Alistrati trzeba wjechać jeszcze sporo pod górę, Skoda znów się grzeje, musimy zrobić postój. Zatrzymuje się przy nas jedyny samochód, który widzimy po drodze, wysiada padre z pobliskiego kościółka. My ni w ząb po grecku, on ni w ząb po angielsku, ale jakoś się dogadujemy. Padre przyjechał specjalnie, żeby zapytać, czy nie trzeba nam pomóc!!! To się nazywa gościnność!!! Aż się wzruszyłam.
Ruszamy dalej, teraz jedziemy grzbietem. I za chwilę jesteśmy już przy jaskini. Na wejście nie czekamy długo, a jak już wchodzimy, to... szczęka mi z wrażenia opada! Jakie tam cudowności! Wszystko pięknie podświetlone, iskrzy się to to i błyszczy, pnie się w górę, opada w dół, na głowę pokapuje, kształty bajkowe przyjmuje. Gdzieś poza granicą światła kryje się jeszcze więcej i więcej. Ach, warto było do Grecji przyjechać, choćby tylko po to, żeby tą jaskinię zobaczyć. Szkoda tylko, że pozostał niedosyt, za mało i za szybko to wszystko, w takim miejscu powinno być choć pół godziny, żeby usiąść i spokojnie chłonąć atmosferę tego pięknego miejsca!
Ledwo co opuszczamy jaskinię, czeka nas jeszcze jedna atrakcja. Rozpętała się porządna burza. A że jesteśmy na czubku góry, to i wichura do tego. Flagi trzepoczą jak szalone, krzesła i kosze na śmieci targane z miejsca w miejsce. A wszędzie dookoła błyskawice. Super! Wojtek uwielbia burze tak jak ja. No i nareszcie trochę chłodku. Dla Skody też dobrze, drogę z powrotem do miasteczka pokonujemy bez trudu.