Rano trzeba przeprać kilka ciuchów.
Zbieramy się, robimy skromne zakupy (znów tylko woda i trzy brzoskwinie), tankowanie i na nabrzeże do promu.
A tu niespodzianka, do promu kolejka po horyzont prawie! I co teraz? Ustawiamy się na końcu, samochody już powoli wjeżdżają, idę do przodu kupić bilety. Okazuje się, że za chwilę przypłynie kolejny prom. Ufff, niefajnie by było czekać nie wiadomo ile czasu.
Przy wjeździe Grecy nawołują i nawołują, szybko szybko, jeden pokrzykuje coś do mnie, nie rozumiem o co mu chodzi. Trochę się wystraszyłam, otwiera moje drzwi i prawie wyciąga mnie z samochodu. Okazało się, że pasażer musi wejść na prom pieszo. A wystarczyłyby ze dwa słowa po angielsku...
Na promie wieje, czasu za dużo nie ma, podróż potrwa tylko około pół godziny. Przylatują mewy, które lecą tuż obok. Wiedzą, że ludzie będą im rzucać jedzenie, hi hi. Niektóre jedzą nawet z ręki!!! Miło popatrzeć, jaką Wojtek ma radochę. A ma wielką! Dostał nawet kawałek ciacha dla mewy od jakiejś pani. Robimy fotki, a Thasos coraz bliżej!