Następny przystanek w Limenarii.
To jedno z większych miasteczek tutaj. Jest super, wąskie uliczki pną się w górę i opadają w dół. Pełno sklepików z pamiątkami. Pamiątki jak wszędzie, muszelki wiodą prym.
Wdrapujemy się na małą górkę, właściwie nie wiadomo po co, myślałam, że może jest tam coś ciekawego, ale poza widokiem na port nic.
Słonko coraz niżej, czas zatrzymać się gdzieś na noc. Jedziemy kawałek dalej, do Pefkarii. Plaża tu właściwie piaszczysta, czerwone słonko akurat chowa się za horyzont. W planie mieliśmy spanie na plaży (z braku kasy), ale ponieważ są kempingi, Wojtek woli na kempingu. Pani mówi, że po plaży chodzi policja (w co jakoś nie bardzo chce mi się wierzyć, bo nigdzie policjantów nie było widać). Za dwanaście euro możemy skorzystać z prysznica i kimnąć się w samochodzie, pod gruszką, wśród oliwek.
Zmęczenie znów daje znać o sobie, idziemy wykąpać się w morzu. Jest już trochę zimno, marznę okropnie, ale jest pięknie. W dali przepływa jakiś statek. Można pobawić się z falami.
Wskakujemy pod gorące prysznice, okazuje się, że nie tylko ja lubię długo się kąpać, hi hi. Śpimy na kempingu, ale jakoś nie mogę odpuścić tej plaży, wracamy tam z jedzonkiem i z kocami. Noc na Thasos... Jest pięknie aż do bólu. Niebo pełne gwiazd, spadają meteory, szum morza, gdzieś w dali słychać z knajpki grecką muzykę. Wszystkimi zmysłami czuję, że TAKA noc już nigdy się nie powtórzy i próbuję ją zachować w pamięci i w sercu. A noc to niezwykła. Już na zawsze pozostanie jednym z najpiękniejszych moich wspomnień...