No i pojechałam. Wciąż mnie gdzieś gna...
Dołączyłam do brachola w kebabie. Też coś przy okazji zjadłam, choć kolejka była znów długa. Romka nie miała humoru, trochę głupio, bo nie wiadomo co robić, ale ponoć nie wiadomo o co, więc postanowiłam się dobrze bawić.
Michał chciał połazić po mieście, więc poszliśmy po prostu uliczkami w stronę zamku. I zrobiła się z tego cała duża wycieczka, widzieliśmy dwa ratusze, zahaczyliśmy o dworzec, potem poczta główna (super), jakieś stare kościoły.
W ogóle dużo tu fajnych starych budynków, które przydało by się odnowić. Na wielu nawet małe drzewka się zagnieździły! Szkoda patrzeć, jak niszczeją, ale i tak widać, że wiele się tu robi.
Minęliśmy po drodze most (który kiedyś był zwodzony), fajny budynek liceum sztuk plastycznych i wreszcie dotarliśmy do zamku. Ja wybierałam się tu od trzech dni i w końcu się udało. Na jeden dziedziniec nie mogliśmy wejść, bo jakaś impreza, porozstawiane stoły. Ale dziedzińce są dwa i choć ten mniejszy można było zobaczyć. Okazało się, że jest tam wieża widokowa z wahadłem Faulcaut! Ech, że ja wcześniej o tym nie wiedziałam! Szkoda, bo już późno i zamknięte.
W końcu skierowaliśmy się do głównej sceny, bo Romka już zaczęła marudzić, że chce na koncert. Ale jak tam doszliśmy, to też było źle, bo nie mogła usiąść. Ufff!
A koncert dopiero co się chyba zaczął. Grała Dikanda. Dawno już chciałam ich usłyszeć, ale na Maltę u nas jakoś nie dotarłam. Muza super, bardzo mi przypominała moje ukochane Bałkany i trochę smutno mi się zrobiło, że mnie tam nie ma...
Potem Indios Bravos. Też całkiem fajne. Tak się cieszyłam, że mogę tam być! Noc, gwiazdy, muzyka, a tuż obok, na nabrzeżu te wszystkie piękne żaglowce! Cudownie!
Żałowałam tylko, że nie mogłam iść poszaleć pod scenę, ale ubiór trochę nie taki, plecak z aparatem na grzbiecie. No ale trudno, nie można mieć wszystkiego, i tak było fajnie. Nie sądziłam, że w ogóle na ten koncert dotrę :)