Z hostelu wygrzebaliśmy się dopiero w południe. Pojechaliśmy S-bahnem na Alexander Platz. Kupiliśmy całodobowy bilet na metro (tageskarte 6,10 euro), więc mogliśmy sobie jeździć. Pierwsze co zrobiliśmy, to poszliśmy do chińskiego baru zjeść śniadanie. To najtańsze, co się tu da zjeść, makaron z warzywami, nawet całkiem dobry.
Żeby wjechać na Fernsehenturm, trzeba czekać dwie godziny. My nie mamy tyle czasu, więc sobie odpuszczamy, wież, na które można się tu wdrapać nie brakuje. Przed nami Rotes Rathaus, a niedaleko fontanna z Neptunem. Naptun groźnie spogląda na dzieci szalejące w wodzie ;) Kawałek dalej stoją sobie Marx i Engels. Śmiesznie mieć z nimi fotkę, choć uczucia mam mieszane, bo i oni nieźle namieszali...
Wchodzimy do Deutche Dom (bilety 5 euro / 3 studencki). Piękną ma kopułę, światło wpada bokiem i pięknie ją rozświetla. Gdzieś w kącie nagrobki królów. Ale my idziemy na górę, do kopuły. Z góry można obejrzeć panoramę Berlina. Widać Fernsehenturm, Reichstag, ratusz, muzea, rzekę pod nami. Idzie akurat jakaś parada. A przy muzeach na trawce odpoczywa wielu ludzi, bo dzień całkiem ciepły się zrobił. Wygląda to z góry, jakby leżeli na wielkim zielonym dywanie.
Popołudnie się już zrobiło dość późne, a my mamy w planie jeszcze Pergamon, to główny punkt programu (bilety 10 euro / 5 studencki). Do wejścia kolejka, plecak trzeba zostawić w szafce, na szczęście w środku można robić zdjęcia :)
Ja wiedziałam, że jak tam wejdę, to nie będę chciała wychodzić! Wiedziałam, że to muzeum na cały dzień. Czego tam nie ma! Poczynając od bramy Isztar, która jako chyba jedyna ze starożytnych rzeczy jest kolorowa. Pewnie dlatego tak mi się podoba. Na bramie lwy i inne różne fantastyczne stworzenia. No, na pewno warto to zobaczyć. Są tu rzeczy sprzed kilku tysięcy lat, strażnicy przeróżnych bram i świątyń, postacie wyryte w kamieniu, greccy filozofowie i boginie, niesamowicie jest mieć to wszystko na wyciągnięcie ręki! Dotknąć tych kamieni, które tyle już widziały i które pewnie wciąż będą trwać, gdy nas już dawno nie będzie...
Ale i tak najbardziej spodobało mi się stareńkie astrolabium :)
I tylko jedna myśl nie dawała mi spokoju... że przecież nie tutaj te wszystkie rzeczy powinny być... Choć kto wie, może gdyby nie było ich tutaj, nie byłoby ich wcale? Hmmm...
Poszliśmy Unter Den Linden. Faktycznie rosną tu lipy, choć już przekwitły i nie pachniały. Mijamy wiele wielkich sklepów, łącznie z salonem Ferrari, rosyjską ambasadę, przy której rzuca się w oczy wielkie biuro Aerofłotu. Jest i muzeum figur woskowych.
I wreszcie Brandenburger Tor. Przysiadamy na chwilę zmęczeni, obok nas jacyś kłócący się Polacy... Byłam tu już kiedyś, na Love Parade, wtedy były tu tłumy, teraz toczy się normalne życie. Stoją dorożki, państwo młodzi robią sobie zdjęcia, uliczni artyści przygotowują się do występów.
Za bramą z daleka widać Reichstag. Nie idziemy już tam, bo późno się robi, a tam na pewno kolejka. Cóż, Berlin może najpiękniejszym miastem nie jest, ale na pewno można tu z tydzień przesiedzieć ciekawie spędzając czas.
Idziemy jeszcze na Potsdamer Platz, żeby zobaczyć kawałek muru. Stoją sobie takie posprejowane kawałki, oblepione gumami do żucia. Są też tablice z napisami, których nie miałam już siły czytać. Nad placem górują trzy wielkie oszklone budynki, ale jakoś nie udało mi się ich ładnie sfotografować.
Czas już jechać, bo późno, na Friedrichstrasse przesiadka i kolejne chińskie jedzenie, trzeba się posilić, bo długa droga nas czeka. Zabieramy auto z hostelu i wyjeżdżamy na autobahn, tym razem już bez przygód ;)