I nareszcie jesteśmy w Złatograd. Pada nadal, więc ubieramy mój aparat w foliowy worek i zagłębiamy się w uliczki.
Miasteczko jest zwykle pomijane przez przewodniki, a szkoda. Bo nie dość, że ładnie się nazywa, to jeszcze ładnie wygląda. Jak dla mnie super, jest trochę starych domków, stary kościółek. Są słodkie winogrona i dyńki wiszące na płotach. Są i pigwy rosnące na sporych drzewach z owocami wielkości dużego jabłka.
Muzea już pozamykane, bo powili zapada zmrok, a na ulicach zapalają się światła. Domki w tym świetle wyglądają jeszcze ładniej :)
Okazuje się, że w pobliżu jest przejście do GR, ponoć niedaleko do morza. Szkoda, że nie ma już czasu pojechać.
Mimo, że już późno, szukamy czegoś ciepłego do jedzenia, bo w planach mamy dziś jeszcze dotrzeć do Sofii.
Przejeżdżamy całe miasteczko, z przygodą w postaci policji, ale nie ma nic godnego uwagi, wszędzie pustki. Na końcu miasteczka tankujemy na stacji, a przed chwilą minęliśmy mechanę. Pani na stacji poleca, więc wracamy tam. I to był strzał w dziesiątkę! Knajpka mieści się przy rzece, w starym budynku z kołem wodnym. Nie dość, że piękny wystrój, nie dość, że super rodopska muzyka, to jeszcze jedzenie niebo w gębie! Wszystko jest tam pyszne, giuwecz po złatogradski, sacz i ziołowa herbatka (na szczęście w tym kraju nikt się nie dziwi, że zamawia się herbatę ziołową, tutaj to normalne). Giuwecz jest tak pyszny, że zamawiamy drugi, a najchętniej wzięłabym jeszcze jeden na drogę ;) Na deser baklava, czas jej wreszcie spróbować. Ech, aż się nie chce jechać, no ale czas ruszać w drogę.
Knajpa nazywa się Mechana Vodenicata, jeśli tam będziecie, to szczerze polecam!