Po drodze pani, która siedzi obok mnie częstuje mnie ciastkami i mandarynkami :) Daje mi numer telefonu, choć po rusku nie umie i nie wiem za bardzo o co jej chodzi, ale chyba zaprasza do siebie?
Na postoju jakaś dziewczyna się do mnie uśmiecha i uśmiecha, w końcu okazuje się, że to Karolina! :) Co za spotkanie :)
Wsiadamy z powrotem do marszrutki, panie teraz już mnie zagadują obie, zapraszają koniecznie do ich wioski, która jest dwadzieścia kilometrów za Achalcyche. Ponoć jest tam jakiś ksiądz Jerzy polskiego pochodzenia. Teraz już pół marszrutki gada i gada i kombinuje, dzwoni gdzieś, żeby zdobyć numer do owego księdza. W końcu dzwonią do niego z czyjegoś telefonu, który przechodzi z rąk do rąk. Tłumaczę księdzu, że bardzo by nam było miło, ale jesteśmy bardzo zmęczeni i tylko na jeden dzień w Achałcyche i szkoda nam czasu, żeby jeździć gdzieś dalej. On na to, że ma samochód i nas zawiezie i że oddzwoni za pięć minut. Po konsultacji z bratkiem stwierdzamy, że jednak zostaniemy w Achałcyche. Mówię księdzu, że bardzo dziękujemy, ale odwiedzimy go następnym razem, bo przecież wiemy już na pewno, że kiedyś jeszcze tu wrócimy. Głupio okropnie odmawiać, ale przecież nic na siłę...
Wysiadamy w Achałcyche.
Oczywiście od razu napadają nas taxiarze, że oni nas zawiozą do Vardżija jeszcze dziś, że tam możemy przenocować. Ale my nie chcemy! Ratunku ;) W końcu jeden taxiarz się zlitował i mówi, że zaprowadzi nas do pobliskiego hotelu. Hotel niedaleko, przy głównym placu, więc może nie jest to najlepszy pomysł, ale nie chce mi się łazić i szukać innego - ciemno już.
Wychodzi właściciel, wołają jakąś dziewczynę, która ponoć gada po angielsku. Dziewczyna przychodzi, pytam po ile pokój, ona mierzy mnie wzrokiem, ocenia, i to wcale nie ukradkiem - bardzo zabawne doświadczenie ;) Mówi, że po 30 lari od osoby. No nie, zdecydowanie za drogo! Już chcemy iść dalej, ale dziewczyna nagle mówi, że dla nas cały pokój na trzy osoby po 50 lari. No dobrze, to już lepiej, więc idziemy na górę zobaczyć. Ok, bierzemy. Taxiarz towarzyszył nam aż to tego momentu, upewnia się, że wszystko ok i dopiero wtedy odchodzi.
Stwierdzamy, że pójdziemy przespacerować się po mieście i może coś zjeść. Wychodzimy, a tam nasz taxiarz. Nieopatrznie wygadałam, że idziemy coś zjeść, on od razu woła właściciela hotelu, przychodzi owa dziewczyna i na dodatek jeszcze chyba żona właściciela! Wszyscy zapraszają do hotelowej restauracji, ale my nie chcemy jeść w restauracji! Wreszcie udaje nam się od nich uwolnić ;)
Idziemy w górę, a tam kawałek za mostem, przy głównym placu jakaś knajpka, do której wejście jest od tyłu i w dole. Wygląda iście jak z czasów komuny, nawet lodówę ma przedpotopową ;) Podoba nam się. Miła pani podaje nam trzy szaszłyki (w jednej misce), kilka khinkali, chlebek, a na koniec jeszcze czaj. Mięsko pyszne, choć nieco łykowate, pierożki też, to była porządna kolacja!
A po kolacji jeszcze mały spacer po mieście, przechodzimy obok pomnika królowej Tamary i kościółka, odkrywamy stary budynek akademii nauk humanistycznych, a dalej spory plac oświetlony okrągłymi lampami. I już czas wracać, bo zimno okropnie się robi.