Pierwsza marszrutka do Vardżija odjeżdża ponoć o dziesiątej. Tak nam wczoraj powiedział taxiarz. Fajnie, można się wyspać ;)
Idziemy na dół do restauracji po herbatkę. Właściciel hotelu namawia nas na taxi, że za 15 lari od osoby zabierze nas do tych miejsc, gdzie chcemy dotrzeć. Ja jestem na tak, niewiele drożej, a więcej można zobaczyć. Zgodziliśmy się. Okazało się, że to wcale nie taxi, tylko sąsiad ze swoim autem :)
No to jedziemy! Po drodze gadamy, jest wesoło. Droga miejscami nowa, a miejscami jakieś osuwiska sprawiają, że trzeba bardzo powoli. A znaków pod tytułem wertepy lepiej nie ignorować ;) Gdy dojeżdżamy do Vardżija, jest jedno takie miejsce, gdzie pół drogi jest wyrwane i spadło w dół. Na szczęście naprawiają.
W Vardżija spędziliśmy dwie godziny. Bilety po trzy lari, ale biletów nie dostaliśmy, ja później jeden znalazłam w jaskini, jakby specjalnie dla mnie na pamiątkę zostawiony :)
Gdy mówiłam komuś, że chcemy jechać do Vardżija, wszyscy się cieszyli, mówili, że tam super. Teraz już wiem, dlaczego! Jak dla mnie zdecydowanie to miejsce powinno być na liście Unesco. Choć może lepiej, że nie jest, bo byłoby bardziej zadeptywane przez turystów? A tak jesteśmy tu prawie sami, możemy łazić po jaskiniach ile dusza zapragnie, odkrywać tunele i tajemne przejścia, oglądać kościółek i jego freski, no po prostu cieszyć się tym miejscem!
Choć jeśli ktoś ma duży lęk przestrzeni, to nie polecam ;) Są miejsca, w których przydaje się latarka!
Na początek wspinamy się po wąskich stromych wykutych w wulkanicznej skale schodkach prawie na szczyt góry. Widok jest super! A potem włóczymy się po mieście, dróżkami, po których przed wiekami stąpała sama królowa Tamara. Dziwne to uczucie…
Na parkingu jakiś koleś dał Karolinie jabłko. Poprosiła o jeszcze i przyniósł całe naręcze! :)
Chcę pojechać jeszcze do Vanis Kvabebi. Nasz kierowca sam chyba za bardzo nie wie, gdzie to jest, bo pyta kogoś po drodze. Wjeżdżamy na dróżkę prowadzącą w górę. Niestety takie tu kamloty, że auto nie daje rady (mam nadzieję, że nic mu się nie stało!), więc wysiadamy i idziemy na górę pieszo.
Bardzo jest stromo, przechodzimy przez zardzewiałą furtkę. A tam na górze w skałach… kolejne skalne miasto!
Jadąc tu nie wiedziałam tak dokładnie cóż to jest, ale wiedziałam, że bardzo chciałabym tu dotrzeć, sama nie wiem dlaczego. Ale intuicja mnie nie zawiodła, bo miejsce jak dla mnie jest chyba najbardziej niesamowite z tych dotąd odwiedzonych. W stromej górze pełno jaskiń, a na górze wtulony w skały maleńki kościółek. Dech mi z wrażenia zaparło, mogę bez przesady powiedzieć, że zakochałam się w tym miejscu. Nawet do focenia wena mi odeszła, a to świadczy samo za siebie. Tak, jak w tamtym miejscu w Dolinie Truso czułam jakąś złą energię, tak tu czuję, że to miejsce jest na wskroś dobre. To szczera prawda, co ktoś kiedyś napisał, że ‘jeśli Bóg gdzieś mieszka, to właśnie tu’…
To magiczne miejsce, znakomite do tego, żeby usiąść gdzieś wysoko w jaskini, wyżej niż latają ptaki, tak po prostu siąść i podziwiać świat… Posłuchać ciszy, krzyków ptaków, wiatru… Poczekać, aż do jaskini dotrą promyki słonka… Mogłabym tak tam siedzieć cały dzień…
Dotarłam do jaskini na samym końcu. Wchodziłam do niej na czworakach, a peredziesiąt centymetrów ode mnie ziała przepaść w dół taka, że aż się gorąco robiło.
Do kościółka niestety dotrzeć się nie da, przejścia w tunelu strzegą grube drewniane drzwi. A szkoda. Po drodze na górę mija się stary kościółek, a właściwie jego ruiny.
Żal mi okropnie, że w końcu trzeba wracać do cywilizacji! I postanawiam, że kiedyś na pewno jeszcze tu wrócę!