O wpół piątej jesteśmy z powrotem w Achalcyche. Karolina decyduje, że wraca od razu do Tbilisi, my chcemy jechać za godzinę, a w międzyczasie pójść do knajpki i najeść się jeszcze khinkali. Bratek poszedł, poprosił panią, żeby za kwadrans pierożki były gotowe, a w tym czasie przejdziemy się jeszcze po mieście.
Idziemy do starej szkoły, którą widzieliśmy wczoraj wieczorem. Na dziedzińcu super ciężarówa. Wchodzimy, a tam portier, który przychodzi do nas i zaprasza do środka, opowiada, oprowadza, prowadzi nas nawet na górę do jednej z klas, otwiera drzwi na balkon, z którego roztacza się piękny widok na część miasta i kościółek na górze. Super!
Wracamy szybko do knajpki. Chyba jakoś się bratek nie dogadał, bo pani dopiero wyjmuje mięsko z przedpotopowej lodówy i zaczynają lepić pierożki! ;)
Przy sąsiednim stoliku siedzi Georgij, jak się potem okazało. Bardzo smutna jest jego historia, nie chcę tu pisać o szczegółach, ale aż się beczeć chce. Georgij pyta, dlaczego w jego domu w Abchazji mieszkają teraz rosyjscy oficerowie. Cholera, sama chciałabym wiedzieć dlaczego?! Dlaczego tak miły człowiek, jak on nie może żyć w spokoju, w swoim domu?! Dlaczego płacze po stracie przyjaciół, choć powinien cieszyć się życiem?! Złość i żal bierze mnie okropny na ten zwariowany niesprawiedliwy świat!!! Jak można pomóc takiemu człowiekowi, poza przekonywaniem, że jutro będzie lepiej?!
Zamówiliśmy piętnaście khinkali, Georgij zamawia jeszcze więcej, a do tego jeszcze chaczapuri i częstuje piwem. Jak można mu się odwdzięczyć za tak piękną gościnę (gdy nie ma nawet stałego adresu), poza wyściskaniem na pożegnanie i serdecznym podziękowaniem?!
Marszrutka o szóstej dawno już odjechała, o siódmej jedzie ostatnia, chcemy koniecznie na nią zdążyć, choć fajnie byłoby zostać i jeszcze pogadać, bo Georgij zaprasza, żebyśmy zostali, ale nasz pobyt w Gruzji zbliża się już do końca, więc chcemy czy nie chcemy musimy wracać :(