Marszrutka zabiera nas i jedzie, przed czasem nieco, bo jest już komplet pasażerów. Sami faceci i ja. Znów żołnierze. Oczywiście od razu się nami interesują, jest bardzo wesoło, choć mi po rozmowie z Georgijem bynajmniej do śmiechu nie jest.
Śpiewają gruzińską fajną muzykę, zagadują, na postoju częstują piwem i ciachami, wycyganili od bratka papierośnicę, ale i ja dostałam obrazek w podarku, uczą gruzińskich słów, śmieją się, że jeszcze nie ma malczika i mówią, że nie polecimy, dopóki nie wyprawią nam wesela ;) (profilaktycznie nie przyznawaliśmy się, że jesteśmy rodzeństwem ;) )
Po drodze mijamy Mccheta i oświetlone kościółki – pięknie!
Na Didube jesteśmy dopiero po dziesiątej, na szczęście metro kursuje tu do północy. Przed bramkami prosimy młodego chłopaka, żeby odbił za nas kartę, zapłacimy, chłopak wpuszcza nas, nie chce kasy (jedno wejście 40 tetri). A mi coraz bardziej się to metro tbiliskie podoba, szum wiatru, stukot kół po szynach, stuk stuk stuk stuk… feels like kind of magic.
A wieczorem… nocne międzynarodowe rozmowy, oglądamy fotki z wojaży Carlosa… ech, chciałabym też móc zwiedzić taki kawał świata jak on…