W końcu docieramy do restauracji. Jest 8:30 w niedzielny poranek, a tam pełno ludzi. Sami Gruzini, to dobrze wróży. I nie zawiedliśmy się. Zamówiliśmy gruzińskie piwo Natachtari, chaczapuri i khinkali – z każdego po jednym (z mięsem, ziemniakami, serem, grzybami). Jedzonko pycha, najadamy się do syta, całkowity rachunek to niecałe 13 lari.
Teraz możemy iść dalej. Mijamy carskie banie – gdy je zobaczyłam, od razu wiedziałam, że to one – niski budynek złożony z ceglanych kopuł, niegdyś miejsce spotkań mieszkańców stolicy. Obiecałam sobie, że jak tylko wystarczy czasu, to je odwiedzę, niestety czasu nie wystarczyło. Cóż, mam pretekst, żeby jeszcze tu wrócić ;)
Przy baniach kolejne piękne domki i kościółek, a obok schodki i dróżka prowadzą pod górę – do twierdzy Narikala. Podąża z nami wielu ludzi – jak się okazało na nabożeństwo. Śmieszne nieco, że każdy chce tu koniecznie wjechać autem, choć tuż poniżej przed bramą jest spory parking – doprowadza to do absurdalnych sytuacji typu jedno auto właśnie wjechało, drugie chce wyjechać i nie ma jak, chce wycofać pod bardzo stromą górkę i nagle idzie z niego dymówa – widzieliśmy ;)
W samej twierdzy oprócz kościółka właściwie nic nie ma. Za to dla widoku warto się tu wspiąć – widać pięknie całe miasto poniżej, rzekę, kościółki, pałac prezydencki.
Schodzimy w dół bardzo stromą uliczką. Czas poszukać kantoru – znajdujemy Western Union bez prowizji. Próbujemy się nauczyć dziękuję od pani w okienku :)
Po drodze zaglądamy do katedry Sioni – tu również trwa akurat nabożeństwo, więc mieszamy się z tłumem, bo wcześniej słychać było piękny śpiew chóru. Stoimy chwilę, pop pokazuje ikony. Do środka nie ma za bardzo jak wejść, a szkoda. Dalej jest piękna uliczka z knajpkami, również na zewnątrz. Na razie tu pusto, ale potrafię sobie wyobrazić, jak fajnie jest, gdy wieczorem jest tu pełno ludzi…
Późno już się robi, powinniśmy właściwie już być w drodze, ale miasto jest takie ciekawe i kryje tyle fajnych miejsc, że nie chce się go opuszczać.
Dalej trafiamy na sklep, trzeba coś do jedzenia kupić, również na drogę. Bierzemy bardzo charakterystyczny płaski chlebek (1 lari) – pyszny, jak się potem okazało, banany i sok z granatu :) Dalej jakaś galeria, ale mają też pocztówki – po 1 lari.
Znów zagłębiamy się w uliczki, przechodzimy przez większy plac z marszrutkami. I nos wiedzie nas prosto do Mostu Chughureti. Dziś niedziela, więc jest tam akurat coś w rodzaju pchlego targu. Można tu kupić wszystko (rzucił mi się w oczy odkurzacz Czajka) i można łazić godzinami – nam niestety już spieszno, choć baaardzo żałuję.
Wracamy do hostelu. Koka pojechał do pracy, ale jest jego kumpel Shota – bardzo wesoły i fajny koleś. Tłumaczy nam, jak dojechać na dworzec Didube, zaczynamy gadać i nie da się skończyć, przy czaczy oczywiście ;) a czas szybko płynie. Jakoś mi to nie przeszkadza, bo przecież przyjechałam tu głównie po to, by poznać ludzi.
W końcu wychodzimy na metro. Niestety w Tbilisi na metro nie da się kupić pojedynczych biletów – jest tylko karta, którą trzeba doładowywać. Shota wpuszcza nas na swoją kartę. Pod ziemię prowadzą długaśne ruchome schody – niestety strażnicy nie wiedzieć czemu nie pozwalają robić zdjęć, a stoją i na dole i na górze. Ale i na to oczywiście jest sposób ;)
Wysiadamy na Didube. Najpierw idziemy w prawo, tam też są marszrutki, ale okazuje się, że powinniśmy iść jednak na drugą stronę torów. Dopadają nas taxiarze i chcą koniecznie, żebyśmy wzięli taxi, dopiero gdy powtarzam dwa razy, że na taxi nie mamy kasy, wskazują gdzie stoją marszrutki do Kazbegi. Wsiadamy do marszrutki - zanim odjechała, czekaliśmy sobie trzy kwadranse ;) Ale ponieważ reszta pasażerów siedzi spokojnie, to i ja się nie denerwuję, tylko robię notatki i próbuję rozszyfrować nazwy miejscowości na innych marszrutkach. Marszrutka kosztuje 10 lari.