Jak tu się dziwnie jeździ! Przynajmniej na wyjeździe z TBS. Pasów jakby nie było, każdy trąbi, gdy chce wyprzedzać, żeby mu zjechać. Czteropasmówka zamienia się w trzy pasy, potem w dwa, a na koniec zostaje jeden pas w każdą stronę.
Przy drogach pełno straganików z pomarańczowymi owocami, którymi obsypane są drzewa w ogródkach – śliczne. Jakaś pani macha na marszrutkę, kierowca się jednak nie zatrzymuje, ciekawe, przecież mamy jeszcze wolne miejsca (potem już w górach zabraliśmy jakiegoś starszego pana).
I w jakiś sposób sentymentalny obrazek: staruszek stojący przy drodze i sprzedający miotły…
W końcu wjeżdżamy na Drogę Wojenną. Twierdzę Ananuri mijamy w pędzie, nie ma już dziś czasu, żeby wysiadać i potem łapać kolejną marszrutkę, bo pewnie ta jest ostatnia.
Gdy jedziemy doliną, droga robi się coraz gorsza. Gdy wjeżdżamy w góry, powiedziałabym, że droga jest dla dobrego auta terenowego, ale osobówki tu jeżdżą i też jakoś sobie radzą ;) Zaczynamy wlec się po dziurach i teraz już wiem, czemu droga zajmuje aż trzy godziny. Ale za to możemy podziwiać widoki. Pniemy się na przełęcz, droga wije się i wije coraz bardziej, są chwile, że czuję się, jakbym była zawieszona nad przepaścią, bo zabezpieczeń nie ma żadnych, a kierowca, żeby lepiej wziąć zakręt, zjeżdża prawie nad krawędź. W marszrutce coraz zimniej, za oknem widać oszronione roślinki, a wkrótce też i śnieg.
Widoki są piękne, widać strome ośnieżone szczyty na tle rudych łąk i złoto żółtych w świetle zachodzącego słonka drzewek. Wygląda to przepięknie!
Martwią mnie tylko chmury – wkrótce wjeżdżamy w stratusa. Może jednak trzeba było najpierw jechać na zachód? Cóż, za późno na gdybanie… Na szczęście za przełęczą stratus zostaje w górze.
Niektórzy wysiadają, kierowca po drodze rozdaje jakieś zakupy ludziom wychodzącym z domków.
W końcu zajeżdżamy do Kazbegi, na centralny plac. Nikt nam nie powiedział, że to już, tylko jakaś ciekawa głowa zagląda do środka i pyta, czy są jacyś turyści. Ano, są ;) Pytam, czy zna Wasilija ot Tourist Shop. Dziewczyny poleciły noclegi u niego, nie miałam żadnych konkretnych namiarów, dowiedziałam się tylko, że ‘Wasilij sam was znajdzie’ i że jeździ białą Nivą. No i okazało się to prawdą, bo właścicielem ciekawej głowy okazał się właśnie Wasilij :) Wasilij nawija i nawija, że do niego blisko, że nocleg za 25 lari, śniadanie, obiad itd. Pakuje nasze bagaże, jeszcze tylko szybka wizyta w Tourist Shopie, żeby powiedzieć żonie, na którą chcemy kolację i jedziemy do jego domku, faktycznie niedaleko. Mamy dwie opcje, duży wieloosobowy pokój za 25 lari / osoba lub dwuosobowy za 30. Bierzemy za 25.
Żona Wasilija przychodzi i robi chaczapuri. Ja robię herbatę, bo przemarzłam w tej marszrutce okropnie. W międzyczasie przychodzi jakiś koleś, Abrahim z Kazachstanu i w mig poznaje, że gadam bardziej po bułgarsku, niż po rusku. Okazuje się, że pracował kiedyś w Bułgarii i stąd zna język. Któż by pomyślał, że w środku Gruzji będę sobie mogła z kimś po bułgarsku pogadać ;) Abi teraz jeździ tirami, był też i w Polsce kiedyś, a teraz bardzo zachęca, żeby jego kraj odwiedzić. Ma z nami spać, co już mniej mi się podoba, bo koleś najwyraźniej mnie podrywa, co nie jest zbyt przyjemne.
Dostajemy pyszną kolację, chaczapuri – pychota!!! Do tego zupka, sałata, chlebek, serek, wędlinka, wszystko bardzo dobre, a tyle, że przejeść się nie da.
Noclegi u Wasilija spokojnie mogę polecić, to bardzo miły człowiek o niesamowitej energii, wciąż gdzieś biega, jeździ, kłóci się z żoną, która pysznie gotuje, z głodu na pewno nie umrzecie ;) Woda cieplutka, wystarczy poprosić o podkręcenie piecyka. Jedyny problem, jaki mieliśmy to ogrzewanie. Pokój był dość duży, więc ciężko go było ogrzać, a przy temperaturach poniżej zera i nieszczelnych oknach było naprawdę zimno. Wasilij mówił, że mamy grzać, a żona wciąż przychodziła i kazała skręcać gaz ;)
Gdybyście potrzebowali piszcie – podam kontakt.