Na szlaku miały być kopce poustawiane z kamieni żeby nie zmylić drogi. My zauważyliśmy tylko jeden – właśnie na owym rozwidleniu. Nie wiem, może inne schowały się pod śniegiem? Dobrze, że mieliśmy mapę.
Wkrótce droga zaczyna się piąć coraz bardziej pod górę, śnieg zaczyna bardziej skrzypieć. Obok dróżki pojawiają się spore kamienie przysypane śniegiem, które wyglądają jak stado żółwi ;) No i kolorowe migotki. Ślicznie! Cudownie tu, tak cicho i spokojnie, tylko góry i my. Oprócz tamtego kolesia nie spotkaliśmy już nikogo innego.
Wysokość powoli zaczyna dawać się we znaki. Robi się też coraz zimniej, szczególnie gdy wchodzi się w cień.
W końcu udało się dotrzeć do przełęczy. Wieje tu okropny zimny wiatr, taki, że trzęsę się z zimna i myślę tylko o tym, żeby gdzieś się przed nim schować. Nawet jeść tu nie chcę, mimo, że w brzuchu burczy już mocno. Przed nami Kazbeg - Lodowa Góra - piękny. Tablica informuje o tym, że lodowiec ucieka coraz bardziej na górę. Jakoś za bardzo go nie widać, wszystko tu jest pokryte śniegiem, możemy się jedynie domyślać, że lodowiec to w miarę gładka biała płachta spływająca naprzeciwko z gór.
W planie mieliśmy być może dotrzeć do meteo stacji. Ślady wiodą dalej po zboczu, nieco w dół, w stronę Kazbega. I choć kusi bardzo, to nie jest to chyba jednak za dobry pomysł, bo nie do końca na pewno wiemy gdzie jesteśmy, a stacji nigdzie na horyzoncie nie widać. Godzina też już dość późna, więc rezygnujemy z dalszej drogi i udajemy się po własnych śladach w drogę powrotną w dół. Schodzenie idzie o wiele szybciej, może dlatego, że chcę się jak najszybciej rozgrzać.
Gdy wchodziliśmy do góry, z doliny zaczęły wypływać chmurki. Najpierw małe, teraz coraz to ju większa chmura, w której schował się monastyr. Dla mnie to niesamowicie cudne uczucie – chodzić ponad chmurami… Zatrzymujemy się też na chwilę, żeby coś przekąsić i posłuchać ciszy… ciężko opisać radość takich chwil… wspaniałość naszego świata…
Wkrótce i my zagłębiamy się w chmurkę, ze słonkiem trzeba się już na dziś pożegnać. Monastyru nawet z rozwidlenia nie widać, postanawiamy jednak jeszcze do niego podejść, żeby zobaczyć go we mgle. Jakże inaczej tu wygląda niż o poranku! Nivki nie ma, uff, musieli ją w takim razie uratować :)
Wchodzimy do monastyru, chodzimy chwilę, już mamy wychodzić, gdy pojawia się jeden z mnichów, których poznaliśmy rano. Pyta, czy chcemy czaj, no miło by było. Mnich zaprasza do środka. Na mnie też kiwa. Hmm, mimo, że namalowany znak zakazu wjazdu, skoro zaprasza… W środku pięknie rzeźbione drzwi i okiennice. Lekko się dziwię, gdy dostają zamiast ciepłego czaju kubek zimnej wody… Na zimną wodę kompletnie nie mam ochoty, ale piję, bo nie chcę być nieuprzejma i mówię, że chyba powinniśmy już iść. Bratek został zaproszony do kuchni, mi już nie pozwolili, no cóż, ok. Nagle pojawia się czarny mnich i pyta dwa razy, czy rozumiem po rusku. Mówi, że mam wyjść, że tu mogą tylko mnisi. Bratka też wyprasza. Jest uprzejmy, ale bardzo stanowczy i jakby zły. Gdy wychodzimy, przeprasza. Ok, nie ma problemu, głupio mi okropnie za całą tą sytuację. Bratek próbuje tłumaczyć, że przecież poszliśmy tam na zaproszenie tego drugiego mnicha, który jednak mówi, że nie pamięta, żeby nas zapraszał! Uff, to mnie lekko zdziwiło, bo przecież taka osoba, jak on nie powinna kłamać!
Czarny mnich wraca do kościółka, ten drugi z nami zostaje, mówi trochę o monastyrze, w końcu zaprasza do kościółka, że mamy przyjść się ugrzać. Hmm, najchętniej bym sobie już stąd poszła, ale ugrzać się nie zawadzi. A tam czarny mnich przy piecyku siedzi, jest grzeczny, ustępuje nam miejsca na ryczkach. I odchodzi kawałek dalej. Nie chcę tu zbyt długo siedzieć, wkrótce wstajemy. Chcę jeszcze tylko przeprosić za tamtą sytuację, podchodzę do niego i przepraszam, okazuje się, że mnich maluje ikonę. Pytam, czy możemy popatrzeć. Niby możemy. Mnich nas zagaduje, pyta, czy my chrześcijanie, czy katolicy. Potem już niestety dokładnie nie zrozumiałam, on chciał nam coś wytłumaczyć, mówił, że on i my wszyscy umrzemy, ale przyjdą inni, a drzwi do kościółka są tylko jedne. Nie zrozumiałam kompletnie, o co mu chodziło, szkoda wielka. W końcu powiedział, że mamy sobie iść. Hmm, dziwaczna cała ta sytuacja dla nas…
Czas już był najwyższy, żeby na dół wracać, szósta już się zrobiła, zaczął powoli zapadać zmrok. Dobrze, że już z górki i droga, na której zgubić się raczej nie da. W dole widać światełka Kazbegi, a czubki gór naprzeciwko toną w naszej znajomej chmurce. Na końcowym odcinku, już w wiosce, pomagamy sobie latarkami.
W pewnym momencie, gdy dochodzimy do mostku, widać znajome światełka – to Wasilij po nas przyjechał :) Jest przed siódmą, a przecież obiad zamówiliśmy dopiero na wpół ósmej. Chyba zaszło jakieś małe nieporozumienie ;) Od razu dostajemy obiad – smażone pyry z mięskiem – pycha!!! Okropnie już wygłodniała byłam. Po obiedzie Wasilij częstuje jeszcze czaczą :)