W Toledo idę za ludźmi i wsiadam w autobus (0.92 euro), co akurat okazuje się trochę bez sensu, bo jeden przystanek dalej widzę już ciekawą starą bramę i wysiadam – mogłam iść pieszo.
Idę pod górę. Dobrze, że wysiadłam, bo po lewej stronie rozciągają się piękne widoki na miasto w dole, pełno kościołów. W dodatku znad rzeki podnosi się mgła, więc wygląda to wszystko nieziemsko.
Droga wiedzie dalej pod górę do Plaza Zocodover. To największy główny plac w mieście. Stąd już łatwo wszędzie trafić.
Zagłębiam się w uliczki bez jakiegoś specjalnego planu, po prostu idę przed siebie, gdzie mnie oczy poniosą. Pełno tu sklepików z pamiątkami. I pełno ludzi sobie chodzi, ale tylko głównymi uliczkami. A mnie zanosi dalej, aż do Santo Tomé.
Wracam na Plaza Zodocover i idę jeszcze zobaczyć Alcazar – miejscową twierdzę. Budynek jest ogromny, ale raczej nowszy. I ładnie podświetlony. Ale mnie bardziej podoba się zamek Castillo de San Servando, w którym jest mój hostel na jutro. Też pięknie podświetlony, wyrasta na sąsiednim wzgórzu, za rzeką Tajo. Obok jakiś wielki też ładnie podświetlony budynek – później okazało się, że to Akademia Wojskowa.
Na Plaza Zocodover spotykam się z Joaquinem. Idziemy do niego, krętym uliczkami. Joaquin mieszka z Esther, dwoma kiciakami, ptaszkami i żółwiem :)
Niedługo wychodzimy i jedziemy autem do knajpy w nowszej części miasta. Podziwiam Esther jak super radzi sobie jeżdżąc tymi wąskimi uliczkami, bo sztuka to nie lada, uliczki są i takie, że auto ledwie się mieści, a są i takie, w których nie mieści się wcale.
W knajpie miało być jakieś przedstawianie znajomego, ale koleś nie przyjechał. Sączymy piwko, pojawiają się znajomi Joaquina i Esther, fajnie jest, oni się do mnie uśmiechają, choć raczej po angielsku nie gadają, więc lekko mi się nudzi, ale co tam, takie podróże są najfajniejsze, gdy można robić to, co ludzie tu, więc nie narzekam ;)
O północy wracamy do domu. Gadamy jeszcze do późna, jest bardzo fajnie, usłyszeć o ciekawych rzeczach tutaj, o tym, jak oni żyją, co robią, o tutejszych zwyczajach. W końcu o drugiej idziemy spać, w moim pokoju jest zimno jak jasna cholera, tu w ogóle nie ma czegoś takiego jak kaloryfer! Jak dobrze, że jednak zabrałam z sobą śpiwór!