Albo ja nie umiem szukać, albo w google maps nie ma Puerto del Carmen! Ech... Więc będzie Tias - na północ.
Wjeżdżamy do miasteczka, zaliczamy sklep. Pytamy sprzedawcę gdzie nasza uliczka, nie wie, no to pytamy, gdzie teraz jesteśmy (mamy mapkę), on mówi, że w Puerto del Carmen, hihi, no to to my przecież wiemy ;) Potem okazało się, że jesteśmy na drugim końcu miasteczka, w miejscu, którego nie obejmuje mapa. W końcu jednak, po pewnym czasie kręcenia się po uliczkach udaje się znaleźć hostel :)
Płacimy i idziemy do pokoju, a raczej apartamentu :) Mamy dwa pokoje, salon, kuchnię i łazienkę. Niezły luksus, jak dla mnie :) W dodatku w ogródku palmy, zielone drzewka, niebieski basenik, jednym słowem bajer :)
Siadamy, żeby coś zjeść, gadamy. Potem idę z Alą poszukać oceanu. Uliczki z białymi domkami prowadzą nas na brzeg. Jest ocean, juupiiiiii! Są i wielkie palmy, huraaaa! Plaża jest kamienista, więc wchodzimy na dziedziniec jakiegoś wielkiego hotelu. Jest tu basenik z dość ciepłą wodą. Szkoda, że nie mam z sobą stroju, bo od razu bym wskoczyła! Ech, żyć nie umierać :)
W końcu przez zamkniętą furtkę i jakiś wymarły bar przy plaży wracamy na brzeg. Mimo kamlotów, chcę choć trochę zamoczyć nogi w oceanie! Po kamlotach docieramy do maleńkiej łaszki piasku i włażę do oceanu :) Woda zimna, brrrr, ale po jakimś czasie nie jest już taka zła, nawet ciepła się zdaje :) Świeci Księżyc, Orion prawie w zenicie, w dali palmy, a ja w samym środku zimy stoję sobie na Lanzarote po kolana w oceanie – magiczna chwila! I wciąż nie mogę w to uwierzyć!