Dwie i pół godziny lotu i już jesteśmy w Arrecife. Z góry przepięknie widać wyspy – widok jest naprawdę nieziemski. A to przecież dopiero początek!
Przed budynkiem lotniska witają nas kaktusy i ciepełko – jak dobrze! No i koleś z wypożyczalni. Miał być Peugeocik 206 (lub podobny, he he), tak bardzo chciałam sobie takim pojeździć! Ale ten Peugeot okazał się niezłą ściemą – zamiast tego czeka na nas Hyundai I20. Wygląda jak nowy, więc już więcej nie marudzę, tylko wsiadam za kółko i próbujemy wyjechać z lotniska. Próbujemy to dobre określenie ;) Pytałam pani, czy trzeba zapłacić za parking, pani mi powiedziała, że nie. A tu automat wypluwa mi bilecik, pisze coś po hiszpańsku, ale nie wiemy co. W końcu przy trzeciej próbie odzywa się koleś (jest kamera, więc na pewno ubaw miał niezły), który przychodzi i tłumaczy cierpliwie, że musimy zapłacić za parking (bilecik był tylko na kwadrans, he he, a w tym czasie nijak by się nie udało wyjechać). Później okazało się, że tu na każdym kroku coś jest nie tak z cenami, albo nie zgadzają się rachunki, albo cen nie ma wcale. Są to jednak na tyle małe kwoty, że nikt się tym nie przejmuje. No nic, taka już uroda tego miejsca, przyzwyczaiłam się do tego szybko ;)
Z wyjazdem z lotniska i złapaniem właściwego kierunku też jest niezły problem, jest albo z powrotem na lotnisko albo na Arrecife, a my chcemy w drugą stronę, aaaa!
W końcu jednak jakoś się udało i jedziemy do Puerto del Carmen.