W Madrycie lądowanie tak samo zachwycające, jak start z Arrecife. Nagle z ciemności wyłoniły się światełka, białe i sodowe, mniejsze i większe, wyglądały jak świecące koraliki porozrzucane w ciemności. Ślicznie! Nawet pas udało mi się wypatrzyć :)
W Madrycie zimno jak nie wiem, brrrrr, aż się nie chce wysiadać. Na szczęście zimno dopadło nas dopiero po wyjściu z metra.
Wysiadamy na Tirso de Molina i idziemy do hostelu. Domofon odpowiada zachrypniętym głosem, po hiszpańsku oczywiście. Wchodzimy do starej kamienicy, do starego mieszkania, wita nas starszy pan. W pokoju zamek ledwie się trzyma, ale pocieszam się, że przecież jesteśmy w zachodniej Europie ;)
Potem już na szczęście wrażenie lepsze, jest gorąca woda, ale za to nie ma czajnika. Mieszkanie jest ogromne, pokoi chyba z sześć lub więcej. Ciekawe, kto tu kiedyś mieszkał?
Idziemy jeszcze z Alą do miasta, do Puerta del Sol w nadziei, że może jakiś jeszcze sklep będzie otwarty. Niestety nic z tego, pootwierane tylko knajpy i kebaby. Pełno ludzi, w końcu dziś sobota, wszyscy siedzą w knajpkach albo stoją na zewnątrz. Ja nie rozumiem, jak im nie zimno?!
Wracamy do hostelu, domofon znów odpowiada zachrypniętym głosem dziadka, który nas nie rozumie i odkłada słuchawkę, hehe. No ok, mieszkańcy mają klucze, ale tylko jeden zestaw, który zostawiłyśmy Asi. Dobrze, że byłyśmy umówione, że Asia zejdzie nam na dół otworzyć, bo byłby kłopot.
.