Rano poszłyśmy zobaczyć plażę w naszym miasteczku, bo wczoraj po ciemku niewiele było widać.
Nazywa się to Playa Grande, ale wielka to ona nie jest… Chyba, że ma się na myśli całą długość miasteczka, które się na brzegu rozłożyło. Albo plażę, ale kamienistą - wtedy jest grande ;)
Piaszczysta plaża jest też. Mała, ale ładna. Mnie to, że mała nie przeszkadza, bo o tej porze roku mało kto tu jest. Włażę oczywiście choć trochę do wody. Piaseczek jest cudny!
Na nadmorskiej promenadzie pełno sklepików, dla dzieci plac zabaw. Ciekawa jestem, gdzie ci wszyscy ludzie się podziewają, bo i tu jest raczej pusto.
Wracamy obok przepięknych pachnących ogrodów. Ech, szkoda, że u nas kwiatki kwitną tylko zimą, bo taki zapach potrafi od razu postawić na nogi, aż się buzia do tych kwiatów śmieje :)
Po drodze wjeżdżamy do Arrecife. Lekkie korki. Ot, takie większe miasto, generalnie nic ciekawego. Tylko palmy na głównych alejach mi się podobają. Na nabrzeżnej promenadzie targ, ale zdaje się, że sama chińszczyzna, nic regionalnego.
Więc nie zatrzymując się próbuję wyjechać z miasta. I znów – próbuję to dobre słowo. Na jednym rondzie są drogowskazy, oddycham z ulgą, ale tylko na chwilę, bo na następnym już nie ma, no i znów pełno jednokierunkowych uliczek, więc obranego kierunku nie da się utrzymać. W końcu jest autostrada, no ale jak na nią wjechać? Zatrzymujemy się przy jakimś warsztacie, koleś tłumaczy jak stąd wyjechać, wielce zdziwiony, że dotarłyśmy aż tutaj ;) No nic, blondynka potrafi ;)
Wreszcie z kolejnymi przygodami (wjazd na autostradę nie w tym kierunku co trzeba, ale dało radę) jesteśmy na dobrej drodze. W Tahiche na rozjeździe też oczywiście zero drogowskazu.