17:30 Wyjeżdżamy z Budapesztu. Wjechaliśmy tylko na wzgórze Gellerta. Bardzo się cieszę, bo to najpiękniejsze miejsce w mieście do robienia fotek.
Był jakiś zlot motocykli i nie można było podjechać na samą górę, trzeba było kawałek podejść i ludzie się już buntowali. A to przecież bardzo miły spacer po tylu godzinach w autokarze. Ale i tak wszyscy poszli :)
Jak byłam kiedyś w Budapeszcie, to obiecałam sobie, że jeśli jeszcze tu wrócę, to muszę mieć kasę i kupić sobie jeden z tych pięknie haftowanych obrusów. Ale oczywiście nic z tego nie wyszło, bo kasy nie miałam. Obrus będzie musiał poczekać do następnej wizyty.
Było pięknie, wszystkie drzewa kwitły i pachniało cudnie, szkoda tylko, że było zimno. Mieliśmy godzinę dla siebie i namówiłam Agę i Jurka na szybki wypad do zamku. Musiał być naprawdę szybki, żeby w godzinę obrócić. Prawdziwy maraton, ale warto było! Musieliśmy zejść ze wzgórza Gellerta, wejść na wzgórze zamkowe, a potem to samo w odwrotnej kolejności. Zdążyliśmy, nie musieli na nas czekać ;) Chyba jeszcze nigdy nie robiłam zdjęć w takim tempie. Oni gnali z przodu, ja za nimi, stawałam co chwila, żeby coś pstryknąć i gonitwa za nimi. Uff, a po drodze jeszcze się rozbierałam, hi hi, bo mi się gorąco zrobiło ;)
Mimo, że z wywieszonym jęzorem, to cieszę się, że tam poszliśmy (oni też, pytałam potem).
Fajnie było znów te miejsca odwiedzić. I tylko szkoda, że nie było już czasu podejść do kościoła św. Marcina i posłuchać choć przez chwilę tych cudnych organów...
No a dalej to już droga powrotna do Polski, czyli nic ciekawego ;)