Suceava powitała nas jednym wielkim korkiem. Jakoś wcale mi sie to nie podoba i jakoś nie mam ochoty tu zostawać, ale... po południu nie ma już autobusu, który by jechał dalej, a poza tym powinniśmy sie wreszcie porządnie wyspać i wykąpać. Decydujemy, ze pojedziemy jutro o ósmej rano.
Najpierw idziemy wymienić kasę. Okazuje sie, ze niepotrzebnie kupowałam leje w Polsce, bo tu przy dworcu jest pełno kantorów i banków. Pod warunkiem, że ma się euro ;) Krzysiek ma tylko złotówki i... duży problem, bo nikt tu złotówek nie chce (mówią, że potem nie ma ich komu sprzedać). W końcu czekałyśmy na niego, a on biegał w te i we wte, ale w końcu mu sie udało.
Następny punkt programu to toaleta, najłatwiej znaleźć na dworcu, a na dworcu płatna i tez bynajmniej nie zachęca, po prostu dziura. Ale już o niebo lepiej, niż w Czerniowicach.
No to teraz możemy iść poszukać jakiegoś noclegu. Mamy tylko niedokładną mapkę z przewodnika, ale ulica z jednym spisanym przeze mnie hostelem tam jest. Idziemy.
Pytam po drodze jednego gościa o ulicę, mówię, ze szukamy hostelu. On mi łamaną angielszczyzna, ze pokaże nam gdzie ta ulica jest. Super!
Po chwili jednak okazuje sie, ze on wcale tego nie wie ;) Chce nam jakiś tani hotel znaleźć. Idziemy przed siebie, kierunek tak na oko już chyba niezbyt właściwy, my z ciężkimi plecakami, gorąco, nie chce nam sie latać w te i we wte, a mój szósty zmysł mówi mi, ze teraz to już coraz dalej, niż bliżej.
Gosciu dzwoni do dwoch kolegow, pyta, ale nikt nie ma pojecia gdzie ta ulica jest. Pyta tez sprzedawcy w jakims sklepie, nic z tego. W koncu zniechecona wchodze do jakiejs agencji turystycznej i pytam o ulice. Tez nikt nie wie. Moze ja to zle wymawiam?
Daje pani kartke ze spisanym adresem, ona szuka w internecie, znalazla chyba, przychodzi on, ona mu tlumaczy, jak tam dojsc i ze on nas zaprowadzi :)
Ja juz w nic nie wierze, ale w koncu jakimis przejsciami miedzy blokami dotarlismy! Ufff, udalo sie! Dziekuje mu bardzo, bo przeciez nie musial sie nami przejmowac i tak nam pomagac :)
Tu juz dziwczyna mowi po angielsku, nie ma problemu, sa wolne lozka, ufff (50 lei). Mamy wspolna sypialnie z innymi, ale jakos nawet tym sie nie przejmuje, wizja prysznica zamazuje wszystko inne! Ach, jak cudnie wreszcie sie wykapac!!!
Chwile odpoczywamy, poznajemy wspollokatorow. I idziemy w miasto. Pierwszy punkt programu to ksiegarnia, kupuje porzadna mape miasta. I dobrze zrobilam, przydala sie. Kierujemy sie do twierdzy. Po drodze Mcdonald i mimo, ze nie przyjechalam tu, zeby sie w Macu zywic, to jest tak goroco, ze na shake'a sie z Ania skusilysmy.
Idziemy pod gore dosc zaniedbanym i brudnym parkiem. Docieramy do pomnika Stefana Wielkiego. Hmm, nie robi jakiegos wielkiego wrazenia. Nadal idziemy w kierunku twierdzy, bo komary gryza niemilosiernie. Po drodze mijamy za plotem piekne domki, okazuje sie, ze to muzeum wsi, wchodzimy przez brame. Nikt jakos biletow nie sprzedaje, zadnej ksay, a domki zobaczyc warto! Sa super, do niektorych mozna zajrzec i zobaczyc, jak kiedys byly urzadzone.
Przy jednym z nich ekipa kreci teledysk. Ladnie ubrany gosciu spiewa do podkladu jakas ludowa piosenke. Widzialam takie w TV ;)
Wychodzimy przez ta sama brame, tam obok jest duzy cmentarz. Idziemy do twierdzy, w koncu wypadalo by tam dotrzec. I przechodzimy obok wejscia do muzeum... Wjazd 2 lei, robienie fot 5 lei. No, ladne jaja, teraz to my juz placic nie bedziemy ;)
Twierdza, hmm, niezle ruiny i widok na miasto w tle. Do środka nie wchodzimy, bo bilety po 4 lei, a w sumie wszystko widac stad. Za to siadamy sobie na piwko, zachecaja nas parasole rodzimego Tymbarka :) Hmm, chyba niezle przeplacamy, piwo po 8 lei...
W koncu czas juz do miasta schodzic. Uparlam sie jeszcze, zeby pojsc poszukac kirkutu. Szlismy i szlismy, ladny hektar, po drodze ladny kosciolek, ale na tylach oblazly nas mrowki ;)
Kirkut sie znalazl, ale... troche sie tego spodziewalam... jest schowany za murem i zamkniety na cztery spusty :( Cos tam widac przez dziure w drzwiach, dwie pochylone macewy. Pytam sie starszych ludzi w poblizu, ale ciezko sie porozumiec nie znajac jezyka. Mowia, ze na pewno ktos klucz ma, ale nie wiedza kto. Gdybym umiala choc pare slow, to pewnie bym sprobowala podzwonic po domkach, ktos by pewnie cos wiedzial, a tak... no coz, szkoda.
Po drodze (a właściwie to nie tak całkiem po drodze) idziemy jeszcze zobaczyć monastyr św. Jana Nowego. Jest pięknie, kolorowy dach, kręcą się popowie, klimat jest niesamowity. Warto było tu przyjść, bo to jedno z najpiękniejszych miejsc w mieście.
Wracamy do centrum, dosc mocno juz zmeczeni. Szukamy czaegos do zjedzenia, najlepiej cieplego, przeszlismy cale miasto i nic. Jedna otwarta restauracja serwuje juz tylko napoje. W koncu niedaleko od dworca autobusowego jest jeszcze jedna otwarta. Zamawiamy z Ania mici i frytki. Tanio i dobrze, choc mici jednak troche inne w smaku, niz w BG.
Gosciu troche po angielsku gada, wiec pytam go o jakas kafejke internetowa w poblizu.
A jaka przygoda z tego wynikla, to napisze juz po powrocie :)