W końcu jesteśmy w Sibiu.
Myślałam, że kierowca nas wysadzi na głównym dworcu, tym, który mam na mapie. Ale widzę, że jedzie na południe, czyli w kompletnie innym kierunku. Poza tym za oknem pojawiają się mury miejskie, stajemy akurat na jakimś przystanku, więc wysiadamy. A za nami pół busika ;)
Dobrze zrobiliśmy, bo stąd do hostelu w miarę blisko. Nie wiem czemu ubzdurało mi się, że trzeba szybko lecieć do tego hostelu, żeby zdobyć miejsca, chyba wizja podobnych problemów jak wczoraj stanęła mi przed oczami ;) Więc ruszam prawie biegiem, Ania z Krzyśkiem nie mogą za mną nadążyć, sama nie wiem, skąd we mnie tyle sił?!
Po drodze zaczepiam jakiegoś gościa, pytam po angielsku, on się wystraszył, bo już chce mi uciekać, że niby nie rozumie, ja lecę za nim (nie ma czasu na zaczepianie kolejnych osób), pokazuję na mapie, gdzie chcemy trafić. I jakoś się dogadaliśmy ;) Dalej do hostelu trafiam już jak po sznurku (znów chyba wizja braku łóżka mi pomogła). Tanio nie jest, łóżko w sali wieloosobowej 45 lei. Ale jest ;) Dziewczyny też fajne, bez problemu po angielsku można się dogadać.
Wskakujemy pod prysznic, warunki niezbyt dobre, chyba najgorsze jak dotąd w całej podróży. Ale na ścianie namalowane rybki, widać, że ktoś się postarał, żeby było miło. I jest też pralka, wrzucamy swoje ciuchy (koszt 10 lei). Zanim się wypierze, idziemy do miasta.
Wybieramy małą trasę z mapki, ale jakaś taka nieciekawa jest. Dwie baszty gdzieś się zapodziały, pewnie schowały się za domkami. A jest taki upał, że już nam się nie chce wracać i szukać. Trzecia była, ale okropnie zniszczona. Za to pełno tu starych małych domków. Ulica w remoncie, fajnie, że robią. Przechodzimy obok kościoła ewangelickiego, już niestety zamknięty.
Wracamy do hostelu, powiesić pranie i dalej w miasto.
Na rynku jest fontanna, która pojawia się na większości fotek stąd. I nie wygląda na nich zbyt imponująco, ale jest super. Z płyt chodnikowych wytryskują strumienie wody, raz sikają, a raz nie, wyżej, niżej. I sprawiają radość wszystkim dookoła, w szczególności dzieciaczkom, które się w niej taplają. A ja mam taką samą radochę, jak one, że mogę im porobić fotki. Jak bym nie miała aparatu, to pewnie sama bym się potaplała :)
Tym razem idziemy w drugą stronę, dużym deptakiem, bo Ani zepsuły się sandały i trzeba coś znaleźć. Sandałów nie ma, ale ładnie tu, wszędzie pełno knajpek, na ulicy ogródki z parasolami. Tylko znów ten sam problem - same pizzerie.
My jednak idziemy w boczną uliczkę, poszukać knajpy, którą poleciła nam dziewczyna z hostelu. Po drodze spotykam starego Fiata 500 :) Trafiliśmy na cerkiew Św. Trójcy. Nie dość, że z zewnątrz wygląda bardzo ładnie, to jeszcze ze środka słychać muzykę, chyba jest nabożeństwo. Nie mogę odpuścić i ładuję się do środka. Skończyło się, ale wciąż jeszcze palą się światła, oświetlając malowidła. Właściwie całe ściany są nimi pokryte! Wygląda super, fajnie, że mnie tu przygnało ;)
I wreszcie jedzonko. Trafiliśmy, choć inaczej trochę się nazywało, ale w pobliżu nic innego nie było. I mieliśmy wyśmienitą kolację! Były mici, ale tym razem zdecydowałam się na gulasz w chlebku. Pychota! Nareszcie jakieś typowe rumuńskie jedzenie! Śmieję się, że choć raz każde z nas jest zadowolone :)
Musimy jeszcze iść na dworzec, zorientować się, jak jutro z pociągami. Znów przechodzimy przez rynek, teraz już pięknie oświetlony, bo w międzyczasie zrobiło się ciemno. Wygląda ekstra!
Na dworcu okazuje się, że pociągi do Bukaresztu to tragedia, jeden jedzie o szóstej rano, jeden w nocy, a i ceny trochę nas przeraziły. Można przez Brasov, ale to też niezbyt szybka opcja. Z tego zmęczenia nie bardzo wiemy, co dalej, ja chcę już do BG! Ale rozwiązanie zawsze się znajdzie. Idziemy na dworzec autobusowy (jest obok). A tam już pozamykane, zero rozkładu, no jak tak można?! Pan zamyka już budynek. Po angielsku nie gada, ale jakoś się udało, był bardzo miły, podał nam godzinę, cenę (ojć) i czas podróży, mam nadzieję, że dobrze się dogadaliśmy ;)
Zmęczeni wracamy do hostelu. Szukałam kafejki internetowej, ale jakoś pusto, nikt nic nie wie, pytam u fryzjera ;) Musiałabym wracać na drugi koniec deptaka, czyli tam, gdzie byliśmy wcześniej. Nie chce mi się, na szczęście w hostelu koleś proponuje mi, że mogę sprawdzić pocztę na jego laptopie :) A ja najchętniej poszłabym jeszcze gdzieś na piwko, bo to przecież aż wstyd iść spać, jak przez okna słychać gwar ludzi siedzących w knajpkach. Albo choć pogadałabym z wiarą w hostelu, bo siedzą sobie w kuchni. No ale, jak mamy rano wstać, to choć trochę pospać trzeba.