Nie wyspaliśmy się za bardzo, bo kładliśmy się po czwartej, a o wpół jedenastej trzeba było zwolnić pokój. Śniadanie jedliśmy już przed akademcem, w samochodzie ;)
Został nam jeszcze zamek do odwiedzenia. Nawet dało się ładnie w pobliżu zaparkować. Skoda została w pięknej uliczce, a my poszliśmy oglądać hrad. Długo robiliśmy foty. Kłębił się wszędzie wielki tłum, ale cóż, Praga. Słychać było tyle języków, widziałam nawet Hindusów, a jak się tak zastanowić, to chyba jeszcze na żywo Hindusów nigdy nie spotkałam ;)
Do Złotej Uliczki się nie pchaliśmy, bo zapomniałam, że tam trzeba płacić. Oczywiście o wchodzeniu gdziekolwiek nie było mowy, musieliśmy spieszyć w dalszą drogę. A szkoda, bo Praga jest pięknym miastem.
Przekąsiliśmy coś w samochodzie i poszliśmy szukać ulicy Keplera. Pani w informacji na hradzie nie wiedziała nawet któż to taki, wstyd normalnie, bo przecież Kepler w Pradze obserwował niebo. Sama ulica żadnego wrażenia nie zrobiła, nie ma chyba pamiątki po Keplerze prócz szkoły jego imienia.
Ale za to szliśmy uliczką Nowy Świat i ta mnie zachwyciła. Na zamku kipi tłum, a tu cichutko i spokojnie, uliczka kręci się wśród małych starych domków, żeby w końcu doprowadzić do długich schodów, skąd rozpościera się przepiękny widok na zamek i słychać dzwony z katedry. Cudownie!
Zrobiło się już popołudnie, chmury zaczęły się kłębić, wypadało ruszać dalej. Na rynek już nie szliśmy, przejechaliśmy tylko obok mostu Karola i pokręciliśmy się autkiem po mieście. Chciałam, żebyśmy zobaczyli jeszcze Vaclavske Namesti i wpakowałam nas w jakąś wąską uliczkę (za Rumunem w mercedesie, he he). Było blisko, ale do Vaclava nie dało rady.
Wyjechaliśmy w stronę Brna. Niestety autostrada zostawiła po sobie jak najgorsze wspomnienia. Już na samym wyjeździe okropny korek, więc zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, bo Skoda zaczęła się przegrzewać. Weszliśmy w osiedle, Wojtek koniecznie chciał trafić do jakiegoś sklepu z częściami, ale nic takiego tam nie było. Za to zrobiliśmy zakupy w markecie. Najedliśmy się wreszcie porządnie, siedząc na ławce, na starym komunistycznym osiedlu (takie osiedla są wszędzie takie same, czy to Praga, czy to Warszawa, czy Sofia).
Jak wróciliśmy, to korek się bynajmniej nie zmniejszył, ale udało się jakoś przemknąć lewym pasem. Droga fatalna, po betonowych płytach, aż strach jechać. Ludzie zapieprzają, ale Skoda nie może sobie na to pozwolić.
Daleko nie zajechaliśmy, trafiliśmy na kolejny korek. I to większy niż ten na wyjeździe. Uch, niefajnie jest spędzać wakacje w korku na autostradzie. W dodatku nie wiadomo o co chodzi, czy daleko jeszcze. Tragedia. Po drodze tankowanie. Nie miałam nawet porządnej mapy Czech, żeby wiedzieć, gdzie uciec w bok. A Skoda, upał i góry to fatalne połączenie ;) Zjechaliśmy na jakimś zjeździe, ale na oślep nie miało to większego sensu no i znów się zagotowaliśmy. Ale za to bardzo ładna pagórkowata, polna okolica. Poza tym pełno samochodów jechało w drugą stronę, pewnie to ci, którzy zjechali na poprzednim zjeździe teraz na autostradę wracali.
Na szczęście za kawałek korek się skończył, jakieś tiry się rozwaliły. Straciliśmy chyba ze dwie godziny na to wszystko. Piątek, trzynastego, nic dodać, nic ująć ;)
Zostawiliśmy ten fatalny autobahn za sobą, zjechaliśmy na południe w kierunku Wiednia. Tu już super, drogi piękniejszej nie można sobie chyba wymarzyć. Gładziutki asfalt, mały ruch, piękne widoki na górki i pola. Aż chciałoby się tu zostać na dłużej. Ale słonko już nisko, nie ma sensu dziś wjeżdżać do Austrii, znaleźliśmy nocleg w Znojmo, tuż przed granicą. Cena przyzwoita, dookoła sady owocowe, a niebo pełne gwiazd. Fajnie odpocząć i się wykapać po takim dniu. Uff.