Przed nami granica ze Słowenią. To już całkiem inny kraj, dość już trochę miałam języka niemieckiego. Tu same słowiańskie nazwy. Wojtek powiedział: jesteśmy w domu, na Bałkanach, a mnie aż się łezka zakręciła, bo choć to przecież nie mój dom, a jednak... tyle razy już tu byłam, że naprawdę czuję się jak w domu. Jak wyjeżdżam z krajów zachodnich, to się cieszę, a jak wyjeżdżam z Bałkanów, to chce mi się beczeć.
Do Słowenii już dawno chciałam na wakacje przyjechać, tylko wtedy nic z tego nie wyszło. A teraz w końcu zobaczyłam jaka ona jest! Jest super, ładne drogi, z napisów można sporo zrozumieć. Nic, tylko przyjeżdżać! Zatankowaliśmy na stacji i wtedy dopiero okazało się, że Słowenia jest już w strefie euro. Ponieważ zbieram pieniążki, to prawie zmusiłam zaspanego pana, żeby zamienił mi dwa euro na słoweńskie. Inaczej byłyby marne szanse, bo kilometrów niewiele, ani się obejrzeliśmy, a tu już Chorawcja.
Po drodze trafiliśmy na drogowskaz do jakiś term i zjechaliśmy, bo kąpiel by się nam przydała. Niestety z term nie skorzystaliśmy, bo wjazd kosztował cztery dychy (jakiś duży kompleks z basenami to był) i na godzinę się nie opłacało kompletnie.
Ale nie zjechaliśmy tam nadaremno, bo tuż obok znaleźliśmy piękne senne miasteczko o nazwie Ptuj. Położone nad rzeką w której przeglądał się biały zamek na wzgórzu.
Wspięliśmy się na górę. Jak w bajce, ślicznie po prostu! To chyba jedno z najpiękniejszych miasteczek, jakie widziałam!
I już Chorwacja, też od dawna wymarzona! Na granicy dostaliśmy mapę (trzeba przyznać, że potrafią promować swój kraj) i nawet paszportów nie sprawdzali.
Gnaliśmy autostradą, byle szybciej w stronę morza. Ale szybciej się nie dało, bo górki i Skoda zaczęła się grzać. Musieliśmy się zatrzymać i pięć pomocy drogowych do nas podjechało! W sumie to nawet zabawne było! Jeden nie odjechał nawet jak pokiwałam głową na nie. Uch! Mieliśmy tą trasę pokonać w nocy, niestety plan znów się rozjechał i przez ten upał cały problem.
Daleko nie zajechaliśmy, bo na horyzoncie pojawił się korek. Jakby nie dość ich było w tej podróży! Zjechaliśmy na parking, bo Skoda by już kolejnego korka nie przetrzymała. Na parkingu ful ludzi, a cienia prawie echo, drzewka tylko jakieś liche. Ludzie kimają, zmęczeni (my chwilkę też), wszyscy nad morze poginają, niektórzy z wielkimi łódkami na lawetach.
Na szczęście był to korek jedyny, dalej już tylko niekończące się tunele i mosty przerzucone nad płynącymi gdzieś daleko w dole rzeczkami. Trzeba przyznać, że drogi są rewelacyjne! W końcu zostawiliśmy autostradę i zjechaliśmy w kierunku morza. Tu już mocno z górki, Skoda mogła odpocząć, choć czasem aż strach, takie zakręty.
I wreszcie na horyzoncie pojawił się granatowy Adriatyk! I wyspy! Przed nami Krk. Jak bosko!