Obudziłam się wcześnie, bo w pokoju gorąco, przynajmniej poprałam ciuchy. Wojtek wstał dopiero o jedenastej, tyle godzin spania! W południe, jak już się zbieraliśmy, to facet przyjechał i się pluł, że jeszcze tu jesteśmy! Już nie był taki miły, jak wczoraj! Ech, chciałam mu na kartce napisać, że dziękujemy, ale nic z tego! Nauczka na przyszłość, że jednak trzeba pytać, do której możemy zostać. Niby, że ma następnych gości, ale cała chata pusta, więc pewnie chciał wydębić kasę. Ale to nie od takich biedaków jak my ;)
Zjechaliśmy jeszcze do miasteczka, żeby zrobić zakupy i pochodzić trochę. Uliczki te same, a jednak wieczorem wydawały się całkiem inne. Teraz widać, że domy są odrapane, ale to wcale nie ujmuje im uroku!
Na koniec marina. W czyściutkiej wodzie jeżowce i glonojady! I pełno kolorowych rybek, neonki, które w słońcu mienią się wszystkimi odcieniami niebieskiego. Coś pięknego!
Przed nami droga do Zadaru. Znów górki i Skoda nie wytrzymuje, musimy zrobić kilka postojów po drodze. W końcu zaczęliśmy rozglądać się za miejscem do kąpania. Zejść do wody było sporo, ale nigdzie nie widać kąpiących się ludzi. Wszystko stało się jasne, gdy zatrzymaliśmy się gdzieś w pobliżu Barić Draga. Wejść do wody od biedy się dało, choć znów kamienie i zimna, ale najgorsze były wszędobylskie jeże! Na samym brzegu ich nie było, ale dalej to już pełno! Dlatego nie popływałam sobie za dużo, bo klapki mi nogi do góry ciągnęły, ale i tak super było się orzeźwić. Wojtek skakał, a ja próbowałam robić fotki, ale niewiele z tego wyszło, bo słonko już nisko i światła mało. Byliśmy tam dłużej, niż powinniśmy :)
Dalsza droga już bez górek. Do Zadaru dojechaliśmy bez przygód, choć jeszcze nas skasowali za kawałek autostrady.
Zadar to już większe miasto, z blokami i osiedlami. Podjechaliśmy najpierw do centrum, bo akurat zachód słońca był. Kręciły się ogromne promy, a jaka wielka marina! Nabrzeże ciągnie się przez kilka kilometrów i wszędzie jachty, łódki, łódeczki. I korek na ulicy. Wszyscy się uparli, żeby wieczorem do miasta samochodem jechać, czy co? Ale jest super!
Trzeba było pomyśleć o jakimś noclegu, na parkingu stała samotna pani z kartką, że pokoje (sobe). Zastrzeliła nas ceną czterdzieści euro! My, że trzydzieści, ona trzydzieści pięć, że kuchnia, łazienka i w ogóle. Ale nas to nie rusza, kasy musi wystarczyć jeszcze na długo. Wracamy do samochodu, pani za nami, że OK, może być za trzydzieści ;) Władowała się z nami do Skody, zajęła mi miejsce ;) i poprowadziła nas do siebie. Gadali z Wojtkiem na granicy rozumienia, ja znów rozumiem trzy po trzy, ale jednak! ;)