Pobudka musiała być o wpół siódmej (tamtego czasu, czyli tak naprawdę o wpół szóstej). Uch, co za godzina na wstawanie!
Weszliśmy jeszcze na trzecie piętro, żeby z balkonu zrobić ostatnie fotki. Mieliśmy kupić na drogę banicę, ale nie było, choć pan obiecał, że rano na pewno będzie.
Czas pożegnać cudny Sinemorec. Wiem, że to nie mój ostatni raz, przyjadę tu znów prędzej czy później.
Droga do Burgas tym razem jakoś szybko uciekała, więc zatrzymaliśmy się jeszcze na plaży w Djuni. Choć na chwilę. Poza nami nie ma nikogo, choć w miasteczkach po drodze wiedzieliśmy już ludzi, którzy na plażę szli. O takiej godzinie! A ja się cieszę, że niespodziewanie mogę raz jeszcze nogi w Czerno More umoczyć.
W całym Burgas nie ma żadnego drogowskazu na letiszto, więc nie bardzo wiemy gdzie jechać, choć rok temu przecież odbieraliśmy stamtąd Kasię. W dodatku są korki, a upał już się zaczyna, więc Skoda źle to znosi. W końcu widać w dali wieżę lotniska, droga też już się przypomina. Przy wjeździe pod górkę Skoda się zagrzała, trzeba się zatrzymać. Do końca odprawy zostało zaledwie pół godziny, ale na mnie to jakoś wrażenia nie robi, Wojtek denerwuje się bardziej niż ja ;) Nie wiem, jakoś mi to wisi, jakoś dziwnie wiem, że zdążę.
I w końcu lotnisko. Na lotnisku tłumy, bo to jedyne większe tu w okolicy. Szukaliśmy jeszcze kiosku, bo chciałam kupić dwie gazety, ale na próżno, nie było żadnego. Żeby na lotnisku nie było kiosku?! I banicy też nie było, miała być na śniadanie, a tu nic z tego, pozostał mi wielki jej niedosyt! I w końcu głodna wsiadłam do samolotu, który zabrał mnie do Krakowa. Jeszcze z morskim paskiem na nogach...