W końcu towarzystwo zaczęło już być dla mnie męczące, poczułam przesyt, więc się z Robertem pożegnałam. Chciał koniecznie, żebym go podwiozła, ale co ja, taksówka jestem? A po drugie w końcu wcale go nie znam, lepiej nie wsiadać z nim do samochodu w nocy.
Wróciłam do auta, zostawiłam wodę, no i przebrałam się w spodnie, choć jakoś specjalnie zimno nie było. Myślałam, że sobie choć chwilę odpocznę, ale nic z tego, pognałam z powrotem na nabrzeże, oglądać sztuczne ognie.
Wymyśliłam sobie, że zobaczę je z mostu. Ludzi tam jeszcze więcej niż w dzień! I w tym tłumie jechała karetka, nawet dość sprawnie jej to poszło, kto wie, czy to jakieś ćwiczenia nie były. Na sam most już się nie dopchałam, znalazłam sobie miejsce przy wejściu i to był całkiem niezły pomysł. Szkoda tylko, że przy okazji wyszła ludzka zawiść, nie chce mi się nawet o tym pisać, ale przykre, zamiast się cieszyć, że fajna impreza, to ludzie sobie do oczu skaczą, w walce o miejsce brrr.
Na początku miał być pokaz laserów, ale albo go nie było, alby był tak marny, że z tego miejsca nie było go widać. Ludzie zaczęli się buntować, że czekają kwadrans dłużej, śmiesznie było, bo ktoś zapoczątkował takie zbiorowe yyyyyyy, wiara się dołączyła i słychać nas było chyba na drugim końcu nabrzeża. I tak kilka razy ;)
Ale pokaz sztucznych ogni sprawił, że zapomnieliśmy o wszelkich kuchach. Tak pięknego pokazu jeszcze w życiu nie widziałam, były zachwycające! Dużo i śliczne. I pełno też takich, jakich nigdy jeszcze nie widziałam. Najbardziej podobały mi się złote kule, które chwilę po wybuchu roiły się raz jeszcze od złotych rozbłysków. Cudo! Albo kręcące się plemniki (nie dało się to inaczej skojarzyć ;)) Albo zielone, które chwilę po wybuchu zaczynały żyć własnym życiem. No po prostu rewelacja! Szkoda tylko, że nie miałam się z kim tą radością podzielić...
W ogóle zresztą miasto świetnie się spisało organizując tak wielką imprezę. Wszędzie kosze na śmieci, toi toie, pełno policji. Czułam się tam bezpiecznie, choć wcześniej kompletnie miasta nie znałam. Nie bałam się wyjść z aparatem na wierzchu, nawet w tej nocy. Brawo!
Porobiłam jeszcze trochę nocnych fotek (nie tylko ja zresztą), kupiłam sobie na kolację gofra, a co! I czas powoli był się zbierać, choć żal, bo wszędzie pełno ludzi, szkoda, że byłam sama, bo posiedziałabym sobie gdzieś na schodach.
W Trzebieży i tak byłam dopiero o drugiej i musiałam dozorcę budzić, żeby mi bramę otworzył. Rzucałam kamieniem w szybę, bo nie było dzwonka żadnego ;)