Słonko zachodzi, pora na znalezienie noclegu. Wjeżdżamy do pierwszego napotkanego miasteczka, nie wiemy nawet jak się nazywa. Noclegi drogie masakrycznie, chcą od nas 40 euro! Na kempingu trzeba mieć swój namiot, odchodzimy z niczym.
W aptece kupujemy tabletki dla Wojtka, bo coś go gardło pobolewa. Jakaś baba uparcie na mnie włazi, kolejka niby jest, ale jakby jej nie było, hi hi, kto pierwszy ten lepszy.
Jedziemy kawałek dalej od centrum, Wojtek goni w ogródku jakiegoś młodego chłopca, hi hi, on po angielsku nie, ale prowadzi nas do babci, babcia też po angielsku nie, ale napotykamy jakąś jej znajomą młodą kobitkę. Ana (jak się później dowiedzieliśmy) mówi świetnie, ufff, jest wolny pokój, ale nieposprzątany. Cena 35 euro. Mówimy, że nam za drogo, jak dowiadują się, że nie potrzebujemy pościeli i że jesteśmy z Polski, to cena spada do 30 euro. Ufff, mamy już dość, więc bierzemy.
Wchodzimy na górę i... ojej, tak ładnie to my jeszcze nie spaliśmy!!! Mamy dwa pokoje, salon z kuchnią, dwa balkony i łazienkę! Faktycznie jest trochę nieposprzątane, ale jakoś nam to nie przeszkadza! Jest naprawdę super!
Wskakujemy szybko pod prysznic, odpoczywamy na większym balkonie, jemy na kolację po kawałku banicy, brzoskwinie i arbuza. Więcej nam nie potrzeba, od południa tylko wodę żłopaliśmy.
Idziemy jeszcze zobaczyć plażę. Nareszcie szumiące morze!!! Na wodzie kołyszą się łódki, w dali światła Chalkidiki. To niesamowite, że teraz mogę go oglądać od wschodniej strony! Szkoda tylko, że ulica tak blisko. Puszczamy kaczuchy. Mimo zmęczenia mogłabym sobie na leżaku siedzieć długo, ale Wojtek zasypia, więc wracamy spać.
Od rana w kranie susza. Jak się później dowiedzieliśmy od Any, czasem nie ma wody, jak trzeba nawadniać pola. Hmm, co kraj to obyczaj. Myjemy tylko zęby w mineralce i idziemy na plażę, zanurzyć się w morzu. Góry są super, ale wejść do cieplutkiej turkusowej wody jest bosko! Morze jest tu bardziej słone, niż się spodziewałam : ) Ale co z tego, że parę razy się napiłam, jest cudownie! Na plaży kamienie, ale dalej piaseczek pięknie mieni się w słońcu.
Wojtek daje mi maskę i uczy oddychać z rurką, ale ja jakoś muszę się najpierw nacieszyć samym morzem, a nurkowanie potem. Co nie znaczy, że trochę nie popatrzyłam sobie chętnie na małe rybki pływające wszędzie dookoła :)
Pytam jeszcze Any jak się nazywa miejscowość. Jesteśmy w Ofrinio, czyli wszystko zgodnie z planem, hi hi. Ech, Ofrinio, trzeba je niestety zostawić. W Gocze Dełcew z basenu nie chciało się wychodzić, ale tu wyleźć z morza jest o wiele trudniej.
Nic to, trzeba jechać na wschód, i tak znów wyjeżdżamy po dwunastej.