Żeby dotrzeć do granicy, musieliśmy jeszcze zatankować. Powinniśmy to zrobić za Xanthi, ale na autostradzie nie udało nam się spotkać żadnej stacji benzynowej! Nie mieliśmy jakoś ochoty czekać do rana.
Więc wjechaliśmy do Alexandroupoli. A tam, jak na złość kilka stacji, ale wszystkie zamknięte na głucho! Ojć, niedobrze. W dodatku w pewnym momencie słyszymy z tyłu syrenę, zatrzymał nas policjant na motorze, kazał za sobą jechać, okazało się, że byliśmy tak zmęczeni, że żadne z nas nie zauważyło zakazu wjazdu. A swoją drogą, znaki też by mogli mieć większe ;) Policjant po angielsku nie gadał, ale próbowaliśmy mu wytłumaczyć, że szukamy paliwa, słowo fuel jakoś zrozumiał. Podeszło kilka osób, zbiegowisko małe, hi hi, wszyscy debatują gdzie tu o tej porze stacja? Hmm, skąd mieliśmy wiedzieć, że w Grecji w nocy nie ma czynnych stacji?!
W końcu ktoś nam kazał jechać za policjantem, dotarliśmy do stacji samoobsługowej. Gdzieś w bocznej uliczce, sami byśmy jej w życiu nie znaleźli. No tak, ale problemów to nie koniec, zastanawiamy się jak się to obsługuje. Jakieś guziczki, wszystko po grecku.
Policjant zatrzymał trzy dziewczyny na skuterach, one też nie wiedziały. W końcu Wojtek włożył do dziury nasze ostatnie dziesięć euro. Kasę wzięło i co dalej?! W końcu po prostu ktoś wziął dystrybutor i, ufff, paliwko zaczęło się lać. Po prostu nalało się za te dziesięć euro. Byliśmy uratowani! Miałam ochotę rzucić się temu policjantowi na szyję, bo w dodatku nic już nie wspominał o żadnym mandacie. Kamień spadł mi z serca.
I znów ujawniła się grecka gościnność i chęć pomocy. Aż mi się łezka zakręciła.
Mogliśmy ruszać na północ. Zatrzymaliśmy się na pół godziny, żeby Wojtek choć trochę kimnął, bo co tu dużo gadać, zmęczeni byliśmy bardzo po tak intensywnych wakacjach. Niedaleko na wschodzie, za wzgórzami była już granica turecka. Tak bardzo chciałam do Istambułu, ale niestety jeszcze nie tym razem, buuu. A teraz byliśmy już tak blisko! Wystarczyło przekroczyć granicę i pojechać niecałe dwieście kilometrów. Ale zabrakło jednego dnia i kasy. Szkoda.
Do granicy bułgarskiej dojechaliśmy dopiero po czwartej rano. Nie spodziewaliśmy się, że tyle czasu nam to zajmie, ale czy to ważne? Ważniejsze było to, że Wojtek miał jeszcze stotiknki ;) Zatrzymaliśmy się w pierwszym lepszym hotelu w Svilengradzie. Pokój okazał się nieźle wypasiony, łazienka też, ręczniczki, mydełka. A to wszystko za jedyne 25 złotych. Jaki kontrast z Grecją!