Ale dziś daliśmy czadu. Albo raczej powiedziałabym, że przegięliśmy pałę. Mieliśmy o ósmej wyjść, a wstaliśmy dopiero o wpół dziewiątej. Wyjechaliśmy o dziesiątej, bo czekaliśmy pół godziny, aż busik skompletuje ludzi. Super, że tak mało wiary tu teraz, tylko z dojazdami jest kłopot.
Busik zawiózł nas do Doliny Kościeliskiej. Wszyscy poginali tradycyjnie do schroniska, a my skręciliśmy w stronę Czerwonych Wierchów. No i zaczęło się! Stromo, kondycha dała o sobie znać, zatrzymywałam się co chwilę. I tak przez bitą godzinę. Po godzinie zaczął się śnieg. A jak zaczął się śnieg, to dopiero zobaczyliśmy, że nikt tędy przed nami dziś nie szedł. A może i wczoraj nie (wczoraj padał śnieg). Trochę dziwnie mi się zrobiło, pomyślałam sobie, że może trzeba było coś łatwiejszego wybrać. No ale cóż, sama chciałam! A zawracać przecież nie będziemy! Z drugiej strony super jest łazić samemu po Tatrach i przez osiem godzin spotkać tylko dwie osoby!
To, że nikt tędy nie szedł, to pikuś, problem się zrobił, bo oznaczenia szlaku porządnego nie było, a ślady zginęły pod śniegiem. No i gdzie jest szlak? W pewnym momencie zgubiliśmy go na bank, zaczęłam sobie myśleć, że może poważnie trzeba by zawrócić, no bo z Tatrami nie ma żartów. Stromo się zrobiło po tym śniegu, bałam się wyprostować, bo miałam wrażenie, że gibnę się do tyłu i pokulam z górki. Więc fragmentami szłam na czworakach, śmiesznie to musiało wyglądać!
Dotarliśmy w końcu do przełęczy, z której widać już było cieniutką dróżkę szlaku wśród śniegu. Szlaku na Ciemniak. Góra wznosiła się tak wysoko nad nami, że zdawało mi się, że nie dam rady się tam wdrapać! A jednak! Powolutku udało się!
Po drodze spotkaliśmy pierwszego gościa. Mówił, że i on jeszcze dziś nikogo nie mijał. Super być tam na górze samemu, tylko my, góry, przestrzeń i wietrzna cisza. I to niesamowite piękno Tatr dookoła! Weszliśmy jeszcze wyżej, na Krzesanicę. 2122 metrów. Tak wysoko jeszcze nigdy w życiu nie byłam! To jest naprawdę coś! Można być z siebie dumnym, że pokonało się swoją słabość, kiedy każdy krok najchętniej byłby tym ostatnim.
Następny w kolejce był Małołączniak. Śliczna górka, pokryta śniegiem jak lukrem. Stąd mieliśmy schodzić już w dół, ale Mój Ktoś się uparł, żeby (jak już tu jesteśmy) pójść jeszcze na ostatni z Czerwonych Wierchów - Kondracką Kopę. I choć czułam, że powoli brak już mi sił, to poszliśmy. To niesamowite, ile w człowieku drzemie sił, nawet jak się wydaje, że już ich nie ma...
Zejście było tak strome, że miałam wrażenie, że pięć metrów z przodu jest po prostu przepaść. A jednak da się zejść. Dalej piękna szeroka przełęcz. Słonko cudnie grzało, chmury w międzyczasie gdzieś sobie poszły i było cudownie! Wszędzie wkoło były formacje ze szronu (nie wiem, jak to się nazywa, ale jest często na pocztówkach ze Śnieżki). Jest śliczne i wygląda, jakby je uformował wiatr. Nigdy wcześniej tego na żywo nie widziałam! Na Kopie spotkaliśmy drugiego gościa, który poszusował sobie w dół na nartach. I my zaczęliśmy schodzić. Nareszcie, bo zdawało mi się, że już nie zrobię ani kroku w górę... Tak mi się zdawało...