Potem już schodzenie na dół. Nikt z nas od rana prawie nic nie jadł, więc trochę opadamy z sił. Dla mnie to nie ma znaczenia, mogę chodzić aż nie padnę (mam wrażenie, że Wojtek też), ale Magda już naprawdę ma dość. Planujemy usiąść w jakiejś knajpce, ale jakoś nic z tego nie wychodzi, jeszcze pójdziemy tu i tam, a potem usiądziemy. Nadal jest pięknie. Gdzieniegdzie wciąż widać panoramę w dole. Nieprędko zapomnę Górne Miasto.
17:30 Robi się późno. Zeszliśmy już na dół. Po drodze widzieliśmy dom Ataturka (od zewnątrz nic specjalnego). Gwóźdź programu, czyli Rotunda (zamknięta - spóźniliśmy się kwadrans) i Łuk Galeriusza. I znów niesamowite wrażenie - żal, że sprzed wieków zostało tak mało... I podziw dla tamtych budowniczych, jakie to ładne i jak pięknie ozdobione!
Przejście deptakiem (po drodze, dla odprężenia, wizyta w sklepie z zabawkami) i finał - Biała Wieża! Wizytówka Salonik. Nie było takiej opcji, żeby ją ominąć. Do samej wieży niestety nie można było podejść, bo jakieś roboty tam trwają i jest to wszystko ogrodzone, ale zrobiłam choć kilka fotek przez siatkę. To naprawdę jakaś plaga, prawie wszystko jakieś niedostępne tu.
Ooops, Magda już straciła wszelki humor, atmosfera się zagęszcza, szukamy jakiegoś miejsca, żeby usiąść, choć znalazłoby się jeszcze kilka miejsc wartych obejrzenia.
18:30 Usiedliśmy w końcu w ogródku. Tanio nie jest, ale trudno, należy nam się po całym męczącym dniu. Zrobiło się zimno jak cholera, już teraz wiemy, dlaczego wszyscy Grecy są w długich spodniach i rękawach. Marznę, mimo swetra.
Najadłam się za cały dzień! Zamówiłam oczywiście gyros, Magda i Wojtek souvlaki i sałatkę grecką. Nie mogłam ze śmiechu, kiedy sałatka wjechała na stół, oprócz pomidorów, ogórków, sera i oliwek, znalazły się tam też kawałki buraka i jajko (?!). Hmm. Mięsko zostało podane na jednej, wspólnej tacy. Mniam! Baliśmy się tylko trochę momentu przyniesienia rachunku, bo na stole pojawiły się bułki (których nie zamawialiśmy), woda (której nie zamawialiśmy, aczkolwiek się przydała), no i za obsługę. Ale nie było tak źle, raz można sobie pozwolić.
Jedno tylko mnie zawiodło, Grek mnie oszukał, bo prosiłam o kartę po angielsku, a tam cena za gyros było o euro niższa. Niby się tłumaczył (z durnym uśmiechem), że te angielskie karty są sprzed świąt, a co mnie to do kurtki nędzy obchodzi?! Ale i tak było dobre.
19:00 Nie idziemy już do Agia Sofia, czas powoli wracać. I tak pewnie już byłoby zamknięte. Doszliśmy znów do głównej ulicy. Wojtek usilnie próbuje się dowiedzieć, jak dojechać do (tego dużego) dworca autobusowego. Pyta kierowców, autobus nie odjeżdża, ludzie zaczynają patrzeć co się dzieje, hi hi hi. W końcu wsiedliśmy, biletem już sobie nie zawracaliśmy głowy, jakby co, mieliśmy udawać, że nic nie rozumiemy ;)
Autobus też zatrzymał się przy dworcu kolejowym, wszyscy wysiadają. Aaa, miał jechać na ten duży autobusowy! Ale nic to, jeszcze w autobusie zobaczyłam dwie osoby z mojej wycieczki, oni podążają na dworzec kolejowy, to my hyłkiem za nimi. W środku pani pokazuje komuś trzy palce, aha, rzut okiem na tablicę, peron trzeci, za trzy kwadranse. Ha! Nie musimy się telepać na autobus :) Przy kasie jaja, gościu się z nas śmiał, bo każde z nas podchodziło i bilet do Katerini, a żadne z nas nie miało drobnych, hi hi.
20:15 Pociąg odjeżdża. To był fajny (choć męczący) dzień.
23:45 Kurcze, najchętniej poszłabym spać, ale o wpół wyjeżdżamy do Aten!