Wstałam ostatnia, bo ostatnia kładłam się spać. Szybkie pakowanie, wypad w pobliską uliczkę po śniadanie. Na śniadanie były naleśniki, robione na bieżąco, przy nas, pychota!
Szybko do hotelu i lecimy dalej (jest wpół dziesiątej, a kantory jeszcze pozamykane), bo już czekają na nas auta. Dwa Loganki, jeden czarny, drugi biały. Poobijane trochę i porysowane, bez znaczków, pani tylko kiwa głową, że ok. Jak się potem okazało, autka spisywały się znakomicie. Zatankowaliśmy do pełna na pobliskiej stacji.
Teraz jakoś trzeba z miasta wyjechać. Ruch tu śmieszny, wszyscy jeżdżą jak chcą, generalnie kto pierwszy ten lepszy, ale wypadków ani stłuczek jakoś nie widać. I świateł też przestrzegają. Nasi kierowcy radzą sobie znakomicie, miasto też bardzo dobrze oznakowane, więc już niedługo opuszczamy Marrakesz.
Jedziemy na południowy wschód. To tylko kilka kilometrów, a już całkiem inny świat. Małe miasteczka, porządek miesza się z bałaganem, wszędzie palmy i brązy. Zero samolotów na niebie. Na horyzoncie widać ośnieżone góry.
A za chwilę i my wjeżdżamy w góry. Droga wije się to w prawo to w lewo. Jest pięknie, a do tego jazda po serpentynach. Chłopaki jadą jak miejscowi, a nawet jeszcze lepiej, bo miejscowych co chwila wyprzedzamy ;) Ciągłe linie są tu prawie cały czas.
I znów nie mogę się nacieszyć, że tu jestem! Dookoła brązowe góry, przetykane co chwilę soczystą zielenią, w miasteczkach na każdym kroku kwitną kolorowe kwiaty, widać też wkomponowane w zbocza małe wioski, w radiu miejscowa muzyka, wcinamy słodkie figi. Czy może być piękniej?
A do tego wszystkiego jeszcze po drodze kilka punktów widokowych. Na jednym z nich zatrzymujemy się. Przed nami kolorowe góry. Kolorowe są naprawdę, mają ułożone warstwowo odcienie brązu, delikatnej czerwieni i zieleni drzew. Czad po prostu!