Dziś dla odmiany pobudka o wpół siódmej. Tak się nie chciało wstawać!
O wpół ósmej już byliśmy w drodze. Podreptaliśmy (ależ ten plecak ciąży, do wygód się człowiek przyzwyczaja ;) ) szukać autobusów do Ilmil. Po drodze było śniadanie w postaci tych pysznych naleśników. Po dłuższych poszukiwaniach udało nam się znaleźć coś na kształt przystanków autobusowych. Rozkładu żadnego konkretnego nie było, ale kierowca busika znalazł nas sam, powiedział, że za 40 dh nas zawiezie. Stargować się nie dało, ale to i tak przecież o niebo lepiej niż chcieli taxiarze wczoraj.
Droga na początku była prosta i nudna, dopiero jak wjechaliśmy w góry, zrobiło się fajnie. W dole wiła się rzeka, po drugiej jej stronie jakieś miasteczka. I w końcu przed nami wyłoniły się ośnieżone szczyty. Pięknie!
W Imlil byliśmy już przed dziesiątą. Od razu zgarnął nas jakiś koleś, który miał list polecający po polsku. Czemu nie? Poszliśmy za nim i nawet nie spytaliśmy dokąd ;) A on jak nas wyprowadził, to poginaliśmy w górę i w dół, przez strumyk i znów w górę. Uff, miałam już trochę dość ;) Ale okazało się, że zaprowadził nas do tak urokliwego miejsca, że nikt jakoś nie narzekał ;) Malutka wioska z widokami na góry. Cudnie!
Plecaki zostawiliśmy na niedokończonym tarasie i zostaliśmy zaproszeni na herbatkę. Dostaliśmy też śniadanie. Ceny za nocleg okazały się niższe, niż się spodziewaliśmy. Pokoje dla gości są w osobnym budynku niż mieszka gospodarz, na podłogach po prostu materace i tyle. Ale przecież żadne luksusy nam niepotrzebne, ważne, że jest gdzie spać i co jeść.
Ekipa idąca na Toubkal spakowała się i wyruszyła w drogę. Dziś do schroniska, a jutro od rana atak na szczyt. Okazało się, że od pana można wypożyczyć raki, a nawet kurtki i buty, jakby komuś zabrakło ;)