Rano trzeba było wstać, bo większość ekipy o dziewiątej musiała się zbierać na lotnisko. A mnie od rana tak jakoś niewyraźnie było. Im dalej, tym gorzej. Skoro oddałam innym mój pomarańczowy sok, to naprawdę było źle. W końcu i mnie dopadło, dobrze, że w ostatni dzień ;)
Na szczęście potem zrobiło mi się lepiej na tyle, że byłam w stanie wyjść z Anią do miasta. Grzechem było oddać sok, ale jeszcze większym by było spędzić te ostatnie godziny w łóżku! Pani robi mi herbatkę.
Na szczęście souki dziś działają, tylko banki pozamykane, a kantoru ani rusz. W ostatnim sklepie częściowo płacimy kolesiowi w euro. Butów wcale nie miałam kupować, ale takie fajne były ;) W ogóle butów tu pełno, pełno złota, ale tego, co by się chciało, nie ma. Nauczka na przyszłość - zakupy robić w Marrakeszu, choćby nie wiem co! ;)
Dotarłyśmy do meczetu Al-Karawijjin. Wejść się tam nie dało, ale na szczęście nikt krzywo nie patrzył, jak się zaglądało czy robiło fotki.
Zaczepił nas jakiś koleś, czy chcemy zobaczyć z góry meczet (za 10 dh). Poszłyśmy, bo widoki uwielbiam. Poprowadził nas przez jakiś sklep z dywanami na taras. Dałam mu dychę, chciał jeszcze od Ani, ale jak usłyszał, że my studentki z Polski, to dało spokój. I nawet się specjalnie nie zdziwił, że nie będziemy dywanów kupować ;) Poszedł sobie, a my spokojnie mogłyśmy się zająć robieniem fotek :) Myślałam szczerze mówiąc, że będzie można zajrzeć z góry do środka meczetu, ale nic z tego, widać tylko minaret i dach. Ale i tak super, Fes leży na kilku wzgórzach, więc rewelacyjnie wszystko widać, łącznie z ruinami grobowców, do których już nie było czasu zajrzeć. W dodatku na horyzoncie pojawiły się znów burzowe chmury. Pięknie, nie chciało mi się stamtąd ruszać.
Powoli musimy kierować się już w stronę hotelu. Trzeba zapakować te wszystkie zakupy (oj, ciężko widzę mój limit bagażu!). Pani pyta, czy chcemy coś zjeść. Mówimy, że nie mamy już kasy, tylko na taxi, ale pani i tak przynosi nam kilka moreli, trochę sałatki, chlebek i talerz chyba ciecierzycy (której wcześniej nie zjedli Francuzi, hi hi). Dają pani resztę kredek dla dzieci, cała się rozpromienia :) I cóż, o trzeciej trzeba było się pożegnać i ruszyć w drogę. W uliczce jakiś przechodzący koleś mówi nam 'bon voyage' :)
Ładujemy się do pierwszej lepszej petit taxi. Pan mówi, że zawiezie nas za 12 dh, upewniam się tylko czy to cena za nas obie. Pan gada do mnie po francusku, ja do niego po angielsku i jakoś się dogadujemy. Przejeżdżamy obok pałacu króla, który mieszka tu na codzień, wcale nie w Rabacie. Pałac jest wielki, otoczony murem, pilnują go policjanci i żołnierze, niektórzy ubrani w czerwone mundury. Pan ma na desce rozdzielczej kilka monet pięciocentowych, które chyba wyszły już z użycia. Nie mogę się powstrzymać, proszę o jedną i dostaję :)))