Z motelu wygrzebujemy się dopiero po dwunastej. Na szczęście nikt nas nie wygania, gości nie ma.
Zahaczamy po drodze o Kyrdżali. Nadal nie mogę wytrzymać bez banicy na śniadanie ;) Muzeum nadal wygląda na zamknięte na głucho. Pan w moteliku mówił, że otwierają tylko na weekendy.
Jedziemy do Zimzelen. Są tam skalne piramidy.
Okazało się, że Zimzelen jest na górze. Jakaś starsza kobieta wskazuje nam drogę przez wertepy. Ja mam ochotę na spacer, ale W. znów się spieszy, więc w końcu docieramy do końca dróżki, dalej się nie da. Później okazało się, że skały są tuż na dole, ale nie widzieliśmy ich.
Zjeżdżamy w dół do sąsiedniej wioski. Dalej według mapy droga już się kończy. Jest drogowskaz. Wysiadamy i idziemy w górę i w dół, przez wyschnięty strumyk i lasek pachnący już jesienią i znów w górę.
I wreszcie są! Cudowne! Biało różowo czerwone. Kolejne niesamowite miejsce, nawet siąpiący deszczyk ani trochę mi nie przeszkadza! Piękne te kolory wśród ciemnej późnoletniej zieleni i brązu traw.
Niestety i te skały widać, że topią się w deszczu. Wypływają z nich rzeki z drobniutkich kawałeczków, wystarczy dotknąć, a skała się sypie. powinno to być jakoś ogrodzone, żeby nikt nie dotykał. Więc za kilka lat to już nie będzie vkamenenata svatba, ale coś pewnie innego.
I znów nie chce mi się stąd jechać, urzeka mnie cisza, tylko gdzieś wśród gór rozlega się rżenie osiołka...
W drodze powrotnej przejeżdżamy znów przez Kyrdżali i jedziemy na południe.