Na stacji benzynowej chcemy wziąć taxi, ale taxi przyjechała do mechanika. Ok, idziemy dalej, aż w końcu dochodzimy do zjazdu na Mccheta. Jest jakiś przystanek, czekamy chwilę, przyjeżdża marszrutka, ładujemy się. Śmieją się z nas, że z takimi wielkimi plecakami.
W końcu dojeżdżamy do centrum miasteczka. Znów nikt sam z siebie nie mówi nam, że to już, widać tylko duży trawnik i drogowskaz do kościoła Samtawro. Pytam się, czy to tu – tu – więc wysiadamy. Natychmiast napadają nas taxiarze, że zawiozą tanio. Ale na razie nie potrzebujemy, najpierw chcemy pójść zobaczyć kościółek.
Śmiesznie z tymi plecakami wyglądamy, wszyscy się gapią, no ale to w końcu obiekt z listy Unesco, więc powinni być przyzwyczajeni ;) W środku kościółek jak kościółek. Na zewnątrz dzwonnica, mała kapliczka, jakieś nagrobki i mały stary cmentarzyk. Miejsce jest całkiem urokliwe.
Spoza murów widać resztki ruin twierdzy Bebriscyche.
No to teraz czas dopaść taxi, bo fajnie byłoby do Dżwari podjechać, a na to, żeby pójść tam pieszo nie mamy czasu. Miało być 25 lari, udało się stargować do 20. Dostaliśmy zielonego golfa z – a jakże – popękaną na maksa przednią szybą ;) i mało rozmownym kolesiem. Dobrze, że taxi wzięliśmy, bo niezły hektar tu. Kościółek jest położny na wysokim wzgórzu, z którego roztacza się cudny widok na wszystkie strony świata. Pod nami cała Mccheta, widać oba kościółki, twierdzę, połączenie rzek Mtkvari i Aragvi oraz kanion z górami w tle. Warto było tu przyjechać dla tego widoku!
Kościółek sam w sobie w środku to właściwie nic ciekawego, tyle, że widać, że jest stary i z ładnego kamienia zbudowany.
Taxiarz zabiera nas z powrotem do Mccheta i zawozi do Sveti Cchoveli. Trochę się zdziwił, że nie ma nas zawozić z powrotem do centrum, ale nie chce nam się spieszyć. Sveti Cchoveli to największy z trzech kościółków i faktycznie – na mnie robi największe wrażenie. To właściwie pierwsza z cerkwi, w których dotąd byłam, a która zrobiła na mnie jakiekolwiek wrażenie. No ale nic dziwnego, w końcu to tutaj koronowano królów, gdy Mccheta była jeszcze stolicą Gruzji. I chowano ich, gdy umierali. Do dziś zachowały się niektóre z płyt nagrobnych. Podoba mi się tu tak bardzo, że nie chce mi się stąd wychodzić.
Katedra stoi na ogromnym, otoczonym grubym murem dziedzińcu. W jednym rogu dzwonnica, w przeciwnym rezydencja dawnego patriarchy. Ściany i kopuła kościółka są bardzo ładnie ozdobione rzeźbieniami.
Wokół pełno prac remontowych, szkoda trochę, bo niedługo będzie tu niezła komercja – tak to teraz wygląda. Choć nie ma tego złego – uliczki wokół są pięknie odnowione, ładnie i tak jasno tu dzięki temu. W ogródkach na drzewach pełno pomarańczowych owoców.
Słonko schowało się już za górą, więc trzeba by pomyśleć o powrocie albo do Tbilisi albo pojechaniu prosto do Gori. Wchodzimy jeszcze do sklepu, który widziałam po drodze, bo jedzenie już się skończyło. Jogurt, banany, jakieś miejscowe batony, słodkie całkiem dobre ciacho, coś w stylu chaczapuri, tylko jeszcze lepsze i kolacja gotowa.
Idziemy w stronę mostu na rzece, z którego drogi rozwidlają się do Tbilisi i Gori. Do Gori marszrutki stąd dziś już nie będzie, do Tbilisi owszem. Co nam szkodzi, po drodze już zaczynam machać na stopa. I o dziwo wkrótce zatrzymuje się mazda. Koleś jedzie do Tbilisi. Zastanawiamy się jeszcze, czy nie wysiąść na skrzyżowaniu i nie załapać jednak stopa do Gori, ale już prawie ciemno, nie chce mi się z plecakiem dalej telepać, skoro już mamy tak wygodnie ;)