Nastawiłam budzik na siódmą, ale wstaliśmy dużo później – poprzednia nieprzespana nocka dała się mocno we znaki ;)
Śniadanie równie pyszne, jak kolacja – jajka sadzone, ciepłe kiełbaski, chlebek, serek, wędlinka, sałata i chaczapuri od wczoraj.
Po śniadaniu jakoś się grzebię, wychodzimy dopiero o wpół dziesiątej. W planie na dziś spacer do lodowca Gergeti, ale najpierw wizyta w informacji turystycznej, żeby kupić mapę. Sklepik zamknięty, kobitka dopiero dzwoni po kolesia, który daje nam mapę (12 lari) i idzie jeszcze rozmienić pieniążki, bo nie mam drobnych ;) Nikt się tu nie spieszy oprócz Wasilija ;) bo i po co.
Wracamy na główny plac, bo Wasilij chciał nas zawieźć. Myślałam, że tylko do szlaku, a on chce nas zawieźć za 40 lari aż do monastyru! Hmm, wolałabym się przejść pieszo, ale bratek namawia, żeby mu zrobić przyjemność i w końcu jedziemy.
Jakoś głupio się czuję, jadąc na górę autem, ale nie ma tego złego, bo po pierwsze na pewno oszczędzimy trochę czasu – już dziesiąta. Po drugie mamy atrakcję – Niva offroad, a offroad jest niewątpliwie. Niva zaczyna mi się podobać. Na górze coraz więcej śniegu, wjeżdżamy w pięknie oszroniony las, przez gałązki widać szczyt Kazbeg.
Monastyr Cminda Sameba widać już z wioski, ale najpiękniej wygląda ze skraju wielkiej polany, na której stoi. Wasilij zatrzymuje się na chwilę, żebym mogła zrobić fajne zdjęcia. A jest ślicznie, wszędzie dookoła migotki.
Mogliśmy iść w sumie dalej pieszo, ale Wasilij każe wsiadać, to wsiadamy. I nie był to dobry pomysł, bo wkrótce koleiny z błockiem okazały się tak głębokie, że zaryliśmy podwoziem na dobre. Wyjechać nie dało się z tego nijak. Wyruszyliśmy więc po pomoc do monastyru.
Zbudowany w XIV wieku, wchodzi się do niego przez dzwonnicę. Wyczytałam na forum, że można tu było kiedyś latem spać, bo nikogo nie było, ale obecnie jest tu już dziesięciu mnichów. Jeden z nich jest ubrany prawdziwie po mniszemu, ma sutannę i czarną brodę. Mam wrażenie, że jakoś dziwnie się na mnie spojrzał, ale pewnie mi się tylko zdawało.
W środku buzuje piecyk, więc jest cudnie ciepło.
Do autka wraca z nami trzech mnichów. Pchają, gazują, spod kół leci masa błota, Wasilij wraca do monastyru po jakieś deski, oni dyskutują bez końca ;) W końcu już tylko mój brat pomaga wypychać, oni boją się, że się pobrudzą? Na nic jednak to wszystko, w końcu Wasilij mówi, że zadzwonią po inne auto, żeby Nivkę wydobyło, bo innej rady nie ma.
My decydujemy iść w góry. Okropnie głupio Wasilija tak zostawiać, ale oni już sobie we czwórkę poradzą, a nam czas ucieka, już sporo po jedenastej. Dostajemy jeszcze wskazówki na drogę, spotykamy Hiszpanów, którzy byli w Krakowie, a potem chcą dotrzeć jeszcze do Iranu.
Skręcamy na boczną drogę, mijamy chatkę, w której też mnisi mieszkają. Nad chatką droga się kończy i idziemy po śladach – wygląda, jakby dziś już dwie czy trzy osoby tędy szły. Miejscami zbocze jest tak strome, że boję się, żeby nie zjechać w bok. Ale dalej już jest bezpieczniej.
Góry dookoła są przepiękne, a pogoda rewelacyjna – słonko od rana świeci. Jest zimno, ale gdy się idzie, robi się na tyle ciepło, że wkrótce zrzucam kurtkę i piję bielutki śnieg.
W pewnym momencie zauważamy młodego kolesia, który pogina pod górę za nami. Koleś ma na plecach karabinek – taki jakby do polowania. Ok, niech sobie ma. Ale jak zdjął go z pleców, to zrobiło mi się nieco jakby dziwnie, szczególnie, gdy zaczął wkładać do niego naboje… Przywitał się, pytał dokąd idziemy, zapomniałam, jak powiedzieć lodowiec po rusku i gruzińsku, więc dogadać się za bardzo nie mogliśmy. Poprosił o wodę, dostał i się pożegnaliśmy. Na szczęście skręcił w inną dróżkę niż nasza, ale dopóki nie schował się za górkę, miałam dziwne wrażenie, że przecież na białym śniegu stanowimy doskonałe cele i do tego świadomość, że nie ma się kompletnie gdzie schować… Strasznie dziwne uczucie, pierwszy raz w życiu czegoś takiego doświadczyłam i nie było to doświadczenie zbyt przyjemne… Choć zapewne nie było się czego bać...