Znów nie Tias, tylko Puerto del Carmen!
Jedziemy prosto do centrum. Trzeba zrobić jakieś zakupy na kolację i śniadanie. Jest tu dość spore Centro Comerciale z marketem. No ale żeby je znaleźć… błądzimy po uliczkach. Wiele z nich jest jednokierunkowych, więc ciężko jechać tam, dokąd się chce.
No ale nie ma tego złego, wysiadamy, żeby się zorientować w sytuacji i trafiamy na schodki prowadzące nad brzegiem oceanu pod górę. Jaki stąd cydny widok! W dole porcik, a obok nasze miasteczko z oświetlonymi uliczkami i domkami. Kolory niebiesko żółte – ślicznie!
Wreszcie udaje się znaleźć to centrum handlowe.
Mnie nie chce się po sklepach łazić, i tak za dużo czasu w markecie marnujemy, wolę połazić po miasteczku. Więc umawiamy się o dziewiątej i idziemy z Alą do miasteczka. Po drodze sklep z bateriami, wchodzę, bo moje pewnie nie wystarczą mi do końca, może uda się kupić?
Sprzedaje Hindus, bateria jest i ładowarka też. Drogie jak cholera, więc chcę już wychodzić, ale Hindus zaczyna się ze mną targować, pokazuje, że bateria działa, wyrywając mi prawie aparat z ręki. Hmm, nie podoba mi się to, więc próbuję się wycofać, ale on nalega i nalega. W końcu zrobił się wręcz wkurzony, że nie chcę, zaczął rzucać kalkulatorem i na mnie krzyczeć, wyzywać od bustard. W końcu stamtąd wychodzę, niemiła to była przygoda, na szczęście jedyna taka podczas całego wyjazdu.
Na pocieszenie idziemy jeszcze do portu, są knajpki pod palmami, chłopaki grają w piłkę, a dorośli kawałek dalej, na specjalnym ‘boisku’ (czyli uklepanej zimi) w jakieś kulki. Nie znam tej gry i zastanawiam się co to, ale zasady jakoś ciężko skumać. Każdy po kolei rzuca dużą kulą celując w małą kulkę albo w inne duże, które już leżą na boisku. Ciekawe.
Idziemy dalej, po drodze pachnie pysznościami, ale my musimy już wracać, bo umówiłyśmy się przecież z Asią. Okazuje się, że wyprzedaże są faktycznie fajne, więc biegamy po sklepach jeszcze na ostatnią chwilę, bo niedługo zamykają ;) Upolowałam spódniczkę :)
Wracamy już do auta, bo późno się robi. Kręcę się i kręcę po uliczkach, wszędzie, gdzie chcę skręcać to zakazy wjazdu, za cholerę nie można z tej części miasta się wydostać! Drogowskazów echo, w końcu próbuję jakoś po księżycu się zorientować i wreszcie się udaje, uffff, znajdujemy uliczkę na mapie i dalej jak po sznurku.
W hostelu jemy i pijemy wino kupione w markcie za jakieś śmieszne pieniądze – coś pysznego! U nas można tylko o takim pomarzyć…