Udało mi się usiąść z dobrej strony i teraz przy lądowaniu pięknie widać całą Barcelonę! Miasto jest ogromne.
Gdy wysiadam na El Prat, od razu czuć ciepełko :))) Przed terminalem palmy :) Nareszcie znów mam na nogach klapki :)
Ładuję się do autobusu nr. 46 do miasta (2 euro) i jadę do Barcelony. Miasto jakieś wymarłe się wydaje, zastanawiam się już, czy tu jakieś święto dziś jest, ale potem uświadamiam sobie, że przecież jest akurat sjesta ;)
Wysiadam na Plaza de España. Niestety za dużo czasu nie mam, rozglądam się tylko po najbliższej okolicy. Miałam być tu kilka dni, cóż, wyszło inaczej, szkoda wielka, no ale coś za coś. Wiem, że na pewno tu wrócę!
Na placu wielkie rondo, na środku fontanna, po północnej stronie Arenas de Barcelona, po południowej Torress Venecianes, które zostały tylko na wzór weneckich zbudowane. Na południu Avinguda de la Reina Maria Cristina prowadzi na wzgórze Montjuïc / Montjuďc i do Palau Nacional, który wznosi się wysoko i może przez to zdaje się na pierwszy rzut oka imponującą budowlą.
Ja jednak wybrałam na dziś Gironę, więc czas już wsiadać do metra (2 euro), które zawozi mnie na Sants Estacio. Jakieś takie mało czytelne dla mnie tu wszystko, informacji nie mogę znaleźć, oznaczenia jak dla mnie kiepskie. Na perony oczywiście wejść można tylko z biletem.
Miałam zdążyć na tańszy pociąg, ale nic z tego. Jadę więc w pośpiechem, który jest tylko nieco droższy (9,90 euro), a dzięki temu nie muszę czekać kolejnej 1,5 godziny. Pociąg ma kwadrans spóźnienia, hehehe. Jest ładny, ale wkurza mnie ta wszędobylska klima tutaj. Jest wszędzie, w pociągach i autobusach i mimo, że wszyscy dookoła kichają, to zimno jest tak, że trzeba zakładać polar...
Pociąg jedzie pod ziemią, wynurza się dopiero poza miastem, więc z widoków nici. Dobrze, że choć z samolotu coś było widać! ;) No i choć kilka miasteczek po drodze.
.