Zjechaliśmy do Senj. Było już późne popołudnie, my zmęczeni i brudni, więc pierwsze co zrobiliśmy, to weszliśmy do morza. Pseudo plaża w porcie, ale zawsze.
Pierwsze wrażenie to szok, bo woda zimnica! A myślałam, że będzie cieplej. No i na dnie same kamloty, bez klapek się nie bardzo dało wejść. Ale kąpiel bardzo nam się przydała i woda taka czyściutka, że wszystko widać. Po drugiej stronie pomostu pełno jeży, tam im pewnie cieplej.
Słonko już nisko, trzeba było się zainteresować noclegiem. Poszliśmy do budki z napisem travel agency. Wymieniliśmy kasę (kurs jak na granicy), gościu od razu nam znalazł nocleg. Trzydzieści euro, ale trudno, tą noc musimy już przespać. Przyjechał po nas facet, miało być blisko, a wywiózł nas gdzieś daleko do górę. Ale za to mamy piękny widok na miasto z zamkiem i zatokę, pokój porządny, więc już nie marudziliśmy.
Wojtek jakoś się dogaduje z facetem po bułgarsku, ja rozumiem trzy po trzy. Rano nikogo nie będzie, klucz mamy zostawić w drzwiach. Facet zostawia otwarte auto, czyli że nikt tu nie kradnie ;)
Szybki prysznic, ach, jak bardzo nam tego było trzeba! Ledwo zdążyliśmy zobaczyć zachód słońca. Przegryźliśmy coś i poszliśmy na dół do miasta. Facet mówił, że blisko i być może był jakiś skrót, którego po ciemku nie odnaleźliśmy. Ale za to przeszliśmy przez zamek. W środku restauracja, weszłam na chwilę, żeby tylko zobaczyć, a pani od razu do mnie (niezbyt miło), że mam przyjść jutro.
W końcu udało nam się dotrzeć do miasta. Pięknie! Niesamowicie wąziutkie uliczki, multum zaułków i pełno ludzi. Połapać się w uliczkach ciężko, więc kierujemy się gwarem i gwiazdami :) Priorytetem stało się znalezienie jakiegoś fast fooda, co by tanio było. A raczej nie tanio, a taniej, bo tanio to tu nie jest, oj nie. Butelka wody kosztuje jedno euro.
Wreszcie trafiamy na fast fooda. Wybieram plejskavicę, bo chcę spróbować czegoś miejscowego. Mniam! Porcja taka wielka, że nie mogliśmy zmęczyć i zostało jeszcze na śniadanie. Skierowaliśmy się do mariny, przysiąść jeszcze na chwilę na ławeczce. W morzu odbijały się światła miasta. Wyglądało pięknie i romantycznie, w końcu chwila odpoczynku.
Ale spać kiedyś też trzeba było pójść, a droga pod górę stroma i długa. Nie szliśmy już obok zamku, żeby nie pobłądzić po ciemku, tylko drogą, dookoła wzgórza. Po drodze spotkaliśmy znak, który był odwrócony w drugą stronę, czyli pokazywał zjazd do morza, a nie na drogę! Pewnie jakiś dowcipniś sobie jaja chciał robić, a może ktoś go źle zamontował? Wojtek chciał go obrócić, ale chyba użył zbyt dużo siły i znak się oberwał. No cóż, chyba lepiej tak, niż strzałka pokazująca w morze, hę?
Po drodze spojrzeliśmy w niebo. Pełno gwiazd, droga mleczna jak na dłoni. Cudnie! Do domu dotarliśmy o północy, kompletnie zmachani. Nawet ja przyznałam, że mądrzej by było jechać samochodem ;) Ale nie dlatego, że daleko, bo spacer był super, tylko po to, żeby można iść wcześniej spać.