Pożegnaliśmy już Krynicę. Pożegnałam się z siostrami. Jedna była taka szczególnie sympatyczna, przypominała mi bardzo siostrę Katarzynę. Wciąż taka roześmiana jak nasza ciocia Lena. Wycałowała mnie na pożegnanie :)
Mama się uparła, żeby wyjść wcześniej na autobus. A autobus spóźnił się znów dwadzieścia minut, więc znów były nerwy, czy aby go nie przegapiliśmy.
A ja jeszcze poszłam się trochę przejść do fontanny i łabędzia i sowy. I kupiłam sobie loda. Kurcze, tu takie duże te lody, że jedną kulkę z ledwością można zjeść.
Autobus tak się ryra, że nie wiem, czy się potem doczytam tych gryzgołów [doczytałam się jak widać ;)]. Jedzie z nami malutki wilczurek, jakaś pani kupiła go i wiezie do domu. Słychać z tyłu popiskiwanie. Będzie mi brakowało w domu tych fontann i kwietników na każdym kroku i rozbrzmiewającej muzyki przez cały dzień. Ale najbardziej mi będzie brakowało zapachu lip!
Pociąg wiezie nas już do domu. Autobus miał prawie godzinę opóźnienia i przez to na przechadzkę po Krakowie zostało ledwie półtorej godziny. Poszłyśmy na Rynek. Chciałam wejść na wieżę, ale się okazało, że jest otwarta tylko trzy dni w tygodniu :( Tydzień temu nie zdążyłam. Co prawda raz już tam na górze byłam, ale widoków z wież nigdy mi za wiele.