Siedzę na Jaworzynie.
Widok tej góry prześladował mnie od tygodnia, hi hi, (widać ją zewsząd) i oto jestem :)
Siedzę przy krawędzi i znów mam wrażenie, że za chwilę się stąd skulnę...
Szłam przez Górę Krzyżową. Trasa stroma, ale krótka. A z Czarnego Potoku wjechałam kolejką (ułatwiłam sobie sprawę). Taką kolejką jeszcze nigdy nie miałam okazji jechać, więc atrakcja nie lada. Facet czasem zatrzymywał wagoniki, żeby wszyscy zdążyli wsiąść. Dziwnie tak, kołysać się w małym wagoniku tyle metrów nad ziemią, a w dali taka panorama, że hej.
A tak w ogóle to za dużo ludzi tu. To już nie to samo, co chodzenie w samotności przez ostatnie dni.
Hura, widać stąd Tatry! Jak widzę te góry, to za każdym razem takie samo uczucie - aż dech zapiera z z wrażenia!
Zejście z Jaworzyny masakryczne. Godzina non stop po pochyłości na oko jakieś 45-60 stopni. A do tego błocko po ostatnich deszczach. W sumie nie wiem już czy lepszym pomysłem było wjechanie na górę, czy byłoby zjechanie w dół?
Siedzę sobie teraz znów na wielkiej łące (poza szlakiem tradycyjnie). Wiatr wieje, w oddali słychać szczekanie psów, przed chwilą drogą przejechał traktor z przyczepą pełną siana... I znów ta Jaworzyna, hi hi, jeszcze stąd ją widzę ;) Pa pa.
Siedzę tu i jakoś nie mogę wyruszyć dalej. Słońce nieubłaganie sunie ku zachodowi... Dziś ostatni dzień tutaj, a ja wciąż nie mogę się nasycić tymi widokami gór dookoła. Zielonymi polami z kogutkami. Łąkami pełnymi kwiatów białych, żółtych i różowych. Chatkami przycupniętymi w dolinach. Tu jest tak pięknie, że aż płakać mi się chce!
O, traktor wraca, ale pogina bez przyczepy :)
Zeszłam do Słotwin, żeby zobaczyć jeszcze jedną cerkiewkę. One tak pięknie są tu w krajobraz wpisane. Właściwie w każdej wiosce można by się zatrzymać i być prawie pewnym, że się jedną znajdzie.
Poszłam też jeszcze do Parku Słotwińskiego. Jest tam najstarsza pijalnia. Mały drewniany, okrągły domek.
Teraz siedzę na słonku przed mamy ośrodkiem :)
Uff, dobrze, że tą Jaworzynę sobie zostawiłam na ostatni dzień! Bo tak, jak chodziłam całymi dniami, z rzadka tylko odpoczywając, to nogi mnie bolały tylko pierwszego dnia i dziś.
Poszłyśmy z mamą do gospody coś zjeść. Kurcze, trzeba było od razu tu przyjść. Wzięłam plendza z gulaszem - pychota! To pierwsza dobra rzecz, którą tu jadłam (nie licząc zapiekanki, ale to żadna filozofia).
Przeszłam się ostatni raz deptakiem. Wszędzie muzyka rozbrzmiewa. Smutno tak wyjeżdżać, nie lubię pożegnań. A musiałam się pożegnać z fontannami, łazienkami, Milką, łabędziem i sową...