W Stralsundzie trzeba przeczekać nockę. Plecaki zostają w skrytce na dworcu, a my idziemy do miasta. Nie mamy mapy, więc idziemy, gdzie nas oczy poniosą. Pięknie tu, bardzo ładne miasto. Trafiamy na Stary Rynek. Jest tu ratusz, jakiego próżno by u nas szukać. Jest kilka ładnych kościółków, ładne domki.
W Stralsundzie jest też spory port, idziemy się rozejrzeć. Port jest bardzo duży, tak duży, że spokojnie pomieścił dwa drewniane żaglowce. Są wielkie i takie piękne! Marzę sobie, żeby móc kiedyś takim popłynąć. Jest tu multum łódek, których światełka giną w mroku, a na wietrze podzwania olinowanie. Pięknie...
Przez miasto do portu prowadzi kanał, na którym również cumują łódki. Niby wszędzie dookoła latarnie, a maszty łódek snują się jak duchy, poruszane wiatrem.
Nie ma już co robić, wracamy na dworzec, musimy dotrwać do piątej rano. Zimno jest jak jasna cholera, co chwilę zaczepia nas jakiś Turek, nie można zrozumieć, o co mu chodzi, pewnie o kasę... Wszystko tu pozamykane, pewnie wszyscy normalni ludzie śpią na swoich łódkach, albo w hotelach. A my, biedni studenci... ;)