Następny przystanek: Tylicz. Tu też jest piękna drewniana cerkiew. Nie mogłam iść górą, przez wszędobylskie strumyczki, z góry spływające. Szkoda wielka, że nie ma tam szlaku, bardzo by się przydał!
Jak schodziłam od Muszynki, to wrąbałam się komuś prosto na podwórko. Tak mnie droga zaprowadziła, hi hi. Dobrze, że pies był zamknięty ;) Przeprosiłam i wyszłam furtką na ulicę :)
Zjadłam trzy naleśniki na obiad i już mam dość. Czas ruszać w dalszą drogę. Zdecydowałam, że do Krynicy wracam pieszo, choć już trochę późno.
Huzary - oto jestem! Udało się, wlazłam na górę! Lekko nie było, ale jestem na górze! :) Widoków nie ma, bo las wszystko zasłania. Szłam pół godziny krócej, niż plan przewiduje, starałam się szybko, bo już jest późne popołudnie. Po drodze znalazłam jeszcze poziomki! Pychota! Jak znalazłam te jagody, to tak sobie pomyślałam, że do szczęścia to już tylko poziomek mi brakuje ;)
Spadam stąd, bo pełno much. Uff, nóg nie czuję! Przeszłam w sumie jakieś piętnaście kilometrow, jak na pierwszy dzień, to nieźle.
Na szlaku spotkałam dwie panie, jedna mnie zapytała, czy nie boję się tak sama chodzić. No cóż, trochę cykora mam, ale przecież nie będę na tyłku siedzieć tylko dlatego, że jestem sama. A pani mi na to, że ona sama chodzi dużo i wcale sie nie boi. OK, to ja też już nie będę :)
W mieście stoją trzy krówki Milki. Takie, jak na reklamie! Super są. Nawet zrobiłam sobie z jedną zdjęcie :)
Spotkałyśmy z mamą takiego starszego, sympatycznego pana, z którym mama już gadała wcześniej. Pan jest rodowity Kryniczanin! Uwielbiam rozmawiać z takimi ludźmi!