Przed szóstą rano obudził nas Crazy Man, łążąc wśród namiotów i nadzierając się nieprzeciętnie (że niby wschód słońca), bębniąc w dodatku w tamtam. Brrr, przyjemne to nie było. Czułam się jak jakieś zwierzę stadne, któremu przewodnik mówi co robić, teraz spać, teraz wstawać, teraz idziemy. Brrr. Dlatego nie lubię zorganizowanych wycieczek... Wschód słonka widzieliśmy, fakt, ale noc o wiele większe na mnie wrażenie zrobiła... Choć ciekawie było to zobaczyć, bo tu słońce nie wstaje czerwone, jak u nas, tu od razu jest białe i daje na ful.
W drogę powrotną wyruszyliśmy niedługo później, choć inne karawany dawno już poszły. Okazało się, że jednak kibelek jest, ale wolałam iść za jakieś trzciny niż tam. Tym razem doceniłam mojego wczorajszego wielbłąda, bo dziś przypadł mi w udziale inny. I teraz dopiero wyjaśniło się, dlaczego wczoraj wszyscy narzekali, że bolą ich tyłki ;) Nie wiem, czy mój wielbłąd szedł jakoś inaczej, czy to siedzisko było takie niewygodne, ale, choć z jednej strony z żalem, cieszyłam się, gdy mogłam już z niego zsiąść ;) Nasi przewodnicy nie odezwali się już do nas słowem, ciężko powiedzieć, czy 'zadanie wykonane', czy obrazili się za wczoraj ;) Asi zrobiło się już lepiej, ufff. Jednak już do końca wycieczki, co chwilę komuś robiło się niedobrze, chyba tylko Izę i Agę ominęło. Cóż, w końcu nie wybrzydzaliśmy i jedliśmy wszystko, na co nam ochota przyszła ;)
Jak dotarliśmy do hotelu, to każdy najszybciej jak mógł, poszedł pod prysznic. Dostaliśmy śniadanie, niestety nic specjalnego, były nawet topione serki i małe jogurty, których nikt nie ruszył. Śniadanie bardziej po europejsku, a szkoda.
Na koniec chłopaki wzięli instrumenty i zaczęli na nich grać tą swoją piękną muzykę. Wyglądało to na spontan, może się mylę, ale było super!
W końcu o dziesiątej przyszedł czas się pożegnać. Wyruszyliśmy w drogę, a droga przed nami była długa. Trochę żal rozstawać się z pustynią, ale wiem, że kiedyś jeszcze na Saharę wrócę, to był dopiero przedsmak tego, co Sahara ma do zaoferowania!
W Rissani przegapiliśmy drogowskaz i znów wjechaliśmy w miasto. I znów mogliśmy oglądać tutejszy zwykły dzień. Super.
Dalej droga przez pustkowia. Mijaliśmy jakieś małe miejscowości, których nie było na mojej mapie. W niektórych miejscach stał na przykład tylko jeden namiot i wszystko. Albo kilka opuszczonych domów. Czasem pojawiały się jakieś palmy i większe miejscowości.
W Alnif zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Oczywiście o czystości toalet nie ma co w ogóle wspominać, ręce myje się tu czymś w rodzaju proszku do prania. A może to jest proszek do prania?
Zmęczeni byliśmy już okropnie upałem i mało co przespaną nocą. Zamiast siedzieć gdzieś w cieniu, to my gnaliśmy w samo południe przed siebie. I w końcu z tego wszystkiego w Tazzarine przegapiliśmy zjazd na Zagorę. Nikt z nas go nie zauważył. Jechaliśmy sobie dalej, aż w pewnym miasteczku po prostu skończył się asfalt. Miasteczko bynajmniej na turystyczne nie wyglądało, więc od razu staliśmy się atrakcją dla miejscowych. Pewnie obcy nieczęsto tu zaglądają. Obległy nas dzieci prosząc o cadeau. Niektórzy próbowali nam pomóc, ale kiedy jeden koleś powiedział mi w jednym zdaniu że za jakimś rondem w prawo, a po chwili, że za rondem w lewo, to sobie daliśmy spokój i po prostu zawróciliśmy ;) Zatrzymaliśmy się za miastem, na szczęście napatoczył się człowiek, który wiedział mniej więcej o co chodzi, dogadał się z Darią po francusku. Okazało się, że musimy wracać do Tazzarine jakieś 35 km. I faktycznie, był tam ten nieszczęsny drogowskaz.