Wreszcie dojeżdżamy do Fezu. Bierzemy tylko dwie taxówki, w jednej siedzimy w pięć osób + kierowca + bagaże ;)
Kierowcy wysadzają nas przy jednaj z bram do mediny. I znów część z nas zostaje z bagażami, a my dzielimy się na grupy i idziemy szukać hotelu. Trochę zaskakują nas ceny, niefajne są po 60 dh, fajne po 100 dh. Przy bramie nic, więc zagłębiamy się w medinę. Nie ma nic tańszego niż 70 dh za osobę. W końcu decydujemy się na jeden z hoteli (właściwie zdecydował rzut monetą), znów w prywatnym domku. Dom jest rodzajem starej kamienicy. Jest miła pani, jest piękny kot, taki prawdziwy koci KOT. Jest i taki jakby hol, w którym można siąść i pogadać. Super. Dostaliśmy herbatkę i ciacha.
Trzeba było pójść coś zjeść. Potrzebny był też kantor, a tu już wszystko pozamykane. Ktoś tam nas poprowadził do jakiejś knajpy, ale ceny trochę nas powaliły. Zaproponowano nam porcję po 50 dh, ale mniejszą. Co mi po mniejszej porcji?
W końcu cofnęliśmy się na górę, w kierunku naszej bramy. Usiedliśmy w pierwszej lepszej knajpie na dworze. Na tadżin sporo sobie poczekałam i to już nie ten smak, co na południu. W dodatku kolesie przynieśli nam rachunek o dwie dychy większy, 'pomylili się', zapewne specjalnie, bo myśleli, że zapłacimy. Nieładnie.