Noc się dłuży, spać nie mogę, a jak już w końcu zasypiam, to mnie budzą i sadzają obok mnie jakiegoś kolesia (okazało się, że jak spałam, to autobus się zapełnił). Zaspana byłam i wystraszyłam się, bo koleś kaszlał i kaszlał. Popsuło mi to skutecznie humor. W dodatku za oknem padał deszcz i było mi zimno.
W Casa zlądowaliśmy po ósmej. Wszyscy byliśmy zmęczeni, a mała toaleta w łazience niewiele pomogła. No i powstał problem, na który dworzec jechać, bo jest ich tu kilka. Chcieliśmy zostawić bagaże, najlepiej na tym dworcu, z którego pojedziemy dalej. W końcu zapadła decyzja, że jedziemy na CTM. Wpakowaliśmy się do trzech taxówek (a tańszej trzeba było się naszukać - po 15 dh). Kierowca był genialny, korki trochę były, a on wyprzedzał to prawą to lewą, nieważne, że po pasie dla przeciwnego kierunku ;) Generalnie kto pierwszy ten lepszy i już. I jakoś to wszystko funkcjonuje ;)
Jesteśmy w legendarnej Casablance! Miasto jest spore, dużo nowoczesnych wielkich budynków. A wszędzie budują się nowe. Niezły kontrast po tym, co widzieliśmy dotąd. Po drodze widać spory port.
Na dworcu okazało się, że nie ma w ogóle przechowalni bagażu, z powodu terrorystów z tego, co zrozumiałam. Hmmm, i znów co robić? Nic, ładujemy się z powrotem do taxówek i jedziemy z bagażami do meczetu.
Okazało się, że w meczecie nie ma problemu, plecaki można zostawić w recepcji. Miejscowi nazywają go Le Mosque. Jest ogromny. Kupujemy bilety. Normalne 120 dh, studenckie 60 dh. Wydatek to spory, więc każdy z nas kombinuje, żeby jednak wejść na studencki, na te same legitki.
W końcu w większej grupie wchodzimy do środka. Przy wejściu zdejmujemy buty, które chowamy do plastikowych reklamówek. Pani przewodnik opowiada z szybkością karabinu, ale za szybko to wszystko, nie da się jednocześnie jej słuchać i robić jakieś fajne fotki. Ja wybieram oczywiście to drugie.
Le Mosque robi wrażenie. Jest ogromny i piękny. Marmurowa podłoga jest zimna, ale tak wypolerowana, że niesamowicie wychodzi na zdjęciach. Niesamowite są też zdobienia, podłoga, ściany, sufity, nie można się w tak krótkim czasie na to wszystko dość napatrzeć. Na dole jest jeszcze sala, w której wierni myją się przed modlitwą. To też niesamowitej urody miejsce, tak namiętnie je z Anią fotografujemy, że ani się obejrzałyśmy, a wszyscy gdzieś zniknęli. Okazało się, że byli jeszcze w hammamie, do którego nam nie było już dane dotrzeć.
Medinę odpuszczamy, bo czas już się zbierać. Przy meczecie nie ma w ogóle taxówek, a jak już się jakaś znalazła, to kierowca zażądał jakąś kosmiczną kwotę. Tak, jakby mu w ogóle na pracy nie zależało. Hmmm. Przeszliśmy kawałek i znów ten sam dylemat, na który jechać dworzec. Z jednego miały odjeżdżać grand taxi, z drugiego pociągi. Mnie tam było wszystko jedno, byle nie stać bez sensu i nie debatować, bo zmęczenie i niewyspanie znów zaczęło dawać znać o sobie, a plecak ciążył.
W końcu, po dalszej wędrówce udało się zatrzymać trzy taxówki (10 dh/os), które odwiozły nas na dworzec kolejowy. Do pociągu niewiele czasu (bilety 103 dh), a dobrze byłoby jeszcze coś zjeść. Część idzie do baru po jakieś kanapki (18 dh), druga część pilnuje bagaży, potem na odwrót.
Pociąg nieźle zatłoczony, musimy się podzielić. Ładujemy się z Darią do pięciu kobietek. Jest z nimi chłopczyk, którym się wciąż zachwycają. Młodsza z nich pyta dokąd jedziemy. Mają henną pomalowane ręce i nogi.
Pociąg całkiem ładny, z klimą, tylko wlókł się i wlókł. Pan w okienku pokazywał mi, że w Fezie będziemy o czwartej, a byliśmy o piątej. Ale fajnie się tu pociągiem przejechać, dużo fajniej, niż autobusem.